| ZAMIAST WSTĘPU | MOI PRZODKOWIE | MOJA RODZINA I JA | WOJNA 1939-1945 | PO WOJNIE | BIAŁY PAŁAC | Posłowie | Galeria zdjęć | Sześćdziesiąt lat w cieniu żagla | strona główna


BEZ POCZĄTKU I BEZ KOŃCA


OKRES POWOJENNY

2.4. Praca zawodowa mojego ojca po wojnie - Warszawa (1945-1953)


Podreperowawszy trochę swoje zdrowie (po zakończeniu wojny w czerwcu 1945 roku), oraz uzyskawszy informację, że my jesteśmy zdrowi i wybieramy się, prawdopodobnie w najbliższym czasie, do Poznania, – tatuś zaczął prowadzić rozmowy w sprawie podjęcia pracy, tam gdzie przepracował blisko dwadzieścia lat w okresie międzywojennym, to jest w firmie C.Hartwig w Poznaniu. -- Sprawa podjęcia pracy była dla niego sprawą palącą -- bo do września, do rozpoczęcia roku szkolnego chciał już móc zarabiać na utrzymanie rodziny. Ponadto musiał rozejrzeć się za jakimś mieszkaniem, gdzie moglibyśmy się wszyscy zatrzymać. -- Liczył też, że w Poznaniu byłoby łatwiej się urządzić, czy to w oparciu o wujka Albina, który miał dosyć duże mieszkanie, czy to w oparciu o zakupioną przed wojną, kamienicę na Grottgera. (bo mała willa na Mazowieckiej była niestety poważnie zniszczona i w takim stanie nie nadawała się do zamieszkania -- (pewnie też dlatego stała pusta, tylko mieszkanie piwniczne było zamieszkane przez jakąś rodzinę). -- Ewentualnie mogłaby też wchodzić w rachubę praca w Gdyni, ale tam też nie mieliśmy żadnego zaplecza. -- Jednakże wszelkie starania taty nie zostały uwieńczone powodzeniem. --– W firmie Hartwig zostały wprowadzone zbyt duże zmiany. Oddział poznański nie miał już takiego znaczenia jak przed wojną, -- centralę przeniesiono do Warszawy -- a w Poznaniu pracowali już częściowo inni ludzie -- i dawali wykrętne odpowiedzi. --- I tak to tatuś został zmuszony do zrezygnowania z pracy w Poznaniu, przynajmniej w transporcie międzynarodowym, na którym się najlepiej znał -- i pojechał na dalsze rozmowy do Warszawy. ----
Zamieszkał na razie w Otwocku u wujka Brunona. --- Na wstępie zwrócił się do Centralnego Zarządu Firmy C.Hartwig, powołując się na przedwojenną pracę w tym przedsiębiorstwie, co było tym łatwiejsze, że znalazło się kilka osób, którzy pamiętali go z okresu przedwojennego. --- Tak więc po kilku rozmowach, wstępnych uzgodnieniach i napisaniu odpowiednich podań i życiorysów, tatuś podjął pracę z dniem 1 lipca 1945 roku, a więc tuż przed naszym przyjazdem, w Zarządzie C.Hartwig S.A., na stanowisku dyrektora działu zagranicznego. --- Można więc uznać, że pierwsze z planowanym założeń zostało załatwione pozytywnie, w pewnym sensie udało mu się powrócić do swojej dawnej zawodowej działalności i zajmować się transportem międzynarodowym -- no i miał już pracę. --
Druga sprawa -- to mieszkanie dla rodziny -- realizacja na razie zupełnie niemożliwa, z uwagi na kompletne zniszczenia miasta, -- lecz w terminie późniejszym była możliwość uzyskania mieszkania służbowego. Ale kiedy? -- Tatuś zdawał sobie sprawę, że nieprędko to nastąpi (i rzeczywiście – czekał dwa i pół roku) więc postanowiono razem z wujostwem, odłożyć ten dylemat do czasu naszego powrotu z Wilna i na razie zamieszkał wspólnie z nimi w Otwocku. --- ( I faktycznie problem ten częściowo rozwiązał się potem sam, kiedy Zygmunt w grudniu 1945 roku wyremontował dla nas czteropokojową willę przy ulicy Mazowieckiej 24 w Poznaniu.) -----
Wracając do pracy zawodowej -- w pierwszych miesiącach była to przede wszystkim praca organizacyjna, zarówno w centralnym Zarządzie jak i nawiązywaniu kontaktów i uzyskiwaniu informacji o stanie gotowości do działania i współpracy pozostałych oddziałów rozmieszczonych w różnych miastach Polski. – Trzeba było też zdobyć rozeznanie w aktualnym zapotrzebowaniu na usługi transportowe w kraju i w obrocie międzynarodowym. -- Jeżeli chodzi o oddziały krajowe, wiem, że na pewno istniały oddziały firmy C.Hartwig S.A. w Poznaniu, we Wrocławiu, w Katowicach i w Łodzi. -- Działalność tych oddziałów w początkowym okresie była bardzo daleka od spedycji międzynarodowej, a nawet krajowej. -- Na przykład Oddział Wrocławski objął od wiosny 1946 roku pan Wincenty Chmielewski, były dyrektor oddziału wileńskiego (świetny fachowiec i organizator w tym zakresie). - Oddział ten miał wprawdzie do dyspozycji jeden samochód ciężarowy i jednego konia z wozem, -- ale Wrocław był tak okropnie zniszczony, że nie było tam co transportować -- najwyżej wchodziły w grę drobne przewozy w granicach miasta, lecz przede wszystkim zajmowano się zbieraniem motorowych i doczepnych wozów tramwajowych i codziennym wysyłaniem ich do Warszawy. ----- Tata stwierdził, że fachowcy w zakresie transportu międzynarodowego, się we Wrocławiu marnują i zaproponował Zarządowi przeniesienie pana Chmielewskiego do oddziału łódzkiego, gdyż tam jego osoba będzie mogła znacznie bardziej przydać się firmie, biorąc pod uwagę, że oddział ten miał największe możliwości rozwoju bo dysponował odpowiednim taborem i zapleczem, miasto nie było zupełnie zniszczone, a poza tym blisko Warszawy. -- Po obopólnych zgodach, objęcie stanowiska Dyrektora Oddziału Łódzkiego, przez pana Chmielewskiego nastąpiło już w kwietniu 1946 roku. ---- Zachowały się bardzo ciekawe oraz dosyć szczegółowe informacje o działalności tej placówki od 1946 do 1949 roku. ----
Poza osobistymi kontaktami zarówno z oddziałami Hartwiga, z innymi firmami transportowymi w kraju, oraz kontrahentami krajowymi należało się też rozejrzeć za kontrahentami zagranicznymi, oraz o możliwościach transportu w obie strony i tranzytu, a więc co za tym idzie nie kończący się szereg podróży -- w kraju przeważnie środkami transportu kolejowego -- a za granicą częściowo też liniami lotniczymi. -- Muszę przypomnieć, że w tamtych czasach wyjazdy za granice były uważane za bardzo atrakcyjne -- przede wszystkim dlatego, że nie wolno było wyjeżdżać prywatnie -- i wszyscy takim szczęśliwcom zazdrościli. -- Dla taty była to oczywiście ciężka i żmudna praca, a właściwie możliwości turystycznych żadnych, nawet jeśli zostawał tam przez weekend. --- Diety delegacyjne były niewielkie, więc nawet jeżeli chciał przywieźć dla nas jakieś upominki, to musiał mocno oszczędzać -- Ja już nie mieszkałam w tym czasie z rodzicami, w styczniu 1946 roku wyszłam za mąż i mieszkałam w Poznaniu ---- trasy jego podróży mogę tylko teraz śledzić na podstawie kartek pocztowych przysyłanych do mojej mamy lub do mnie. --
Pierwsza kartka przyszła 17 czerwca 1946 roku z Malmo, druga 20 czerwca 1946 roku ze Sztockholmu. --
W 1947 roku -- 11 maja otrzymaliśmy wiadomość ze Sztockholmu; 19 lipca z Oslo, a 2 sierpnia – z Londynu. ---
W 1948 roku – w kartce otrzymanej ze Sztockholmu 30 lipca - znajdowała się informacja, że - 1.08. odlatuje do Londynu na tydzień, potem do Szwajcarii, a powrót do kraju nastąpi około 17 sierpnia (przyszły 2 kartki jedna do mnie, a druga do Jerzyka); natomiast 7 sierpnia ze Szwajcarii pisze, że wczoraj przyleciał z Londynu na pięć dni i będzie wracał przez Pragę. Z tej podróży otrzymaliśmy jeszcze pozdrowienia z Księstwa Lichtenstein (11 sierpnia) i z Pragi (12 sierpnia). ---
Kolejne wyjazdy zagraniczne, na podstawie posiadanych przeze mnie widokówek to: w sierpniu 1948 – Praga, w listopadzie 1948 Zurich; w grudniu 1949 – Praga, w kwietniu 1950 – Budapeszt, oraz październik 1950 roku - Berlin.
Jak już przedtem wspominałam, w grudniu 1947 roku, tatuś otrzymał wreszcie w Warszawie służbowe dwupokojowe mieszkanie. -- Mama zameldowana była nadal w Poznaniu i nadal podróżowała między Poznaniem a Warszawą prawie do połowy 1950 roku. Naprawdę zamieszkali razem dopiero w drugiej połowie 1950 roku, kiedy mama przeniosła Jerzyka do szkoły do Warszawy. (Babcia już wtedy nie żyła).
Natomiast Firma C.Hartwig S.A. przechodziła reorganizacje, prowadzące w efekcie do jej likwidacji, chociaż odbywało się to stopniowo. --- Już w 1947 roku nastąpiło połączenie firmy C.Hartwig S.A. z Państwowym Przedsiębiorstwem Transportu i Ekspedycji Przemysłu. -- W 1949 roku na mocy uchwały Rady Ministrów firma C.Hartwig została zobowiązana do przekazania całego majątku ruchomego i nieruchomego Państwowej Komunikacji Samochodowej z dniem 31 grudnia tego roku.. -- Miało to na celu kontrolę państwową nad wykorzystaniem najtańszych dróg przewozowych w imporcie i eksporcie towarów. -- Odpadł więc z działalności Hartwiga cały najważniejszy dział dotyczący spraw transportowo – ekspedycyjnych. --
Jednakże nadal nic nie zapowiadało nadchodzącej, osobistej ojca katastrofy, przy najmniej na zewnątrz. --- W dniu 10 maja 1951 Firma C.Hartwig udzieliła tatusiowi prokury – upoważniającej go do podpisywania, łącznie z drugim prokurentem, wszelkich pism i oświadczeń Firmy. ---- W następnym roku tato dostał propozycję podjęcia się pracy wykładowcy języka niemieckiego w Technikum Handlu Zagranicznego przy Ministerstwie Handlu Zagranicznego w Warszawie -- na co wyraził zgodę -- i z dniem 1 września 1952 roku został zatrudniony w charakterze kontraktowego wykładowcy na rok szkolny 1952/1953. --- Natomiast skończyła się praca w firmie Hartwig -- tatuś pracował tam tylko do 31 grudnia 1952 roku, a z dniem 1 stycznia 1953 roku został zatrudniony na stanowisku Zastępcy Dyrektora w Centralnym Zarządzie Transportu i Spedycji Międzynarodowej przy Ministerstwie Handlu Zagranicznego. -- Nie był to jednak awans --- bo już w dniu 25 kwietnia 1953 roku otrzymał wypowiedzenie umowy o pracę z trzy miesięcznym okresem wypowiedzenia -- to jest z rozwiązaniem stosunku służbowego z dniem 31 lipca 1953 roku
Był to dla rodziców, a zwłaszcza dla taty, szok i sytuacja nie do pojęcia. -- Po trzydziestu latach pracy, prawie w jednej firmie, (nie licząc okresu okupacji) na pięć lat przed emeryturą zostaje wyrzucony na bruk. (mógł się zapisać do partii, bo podobno otrzymał taką propozycję, ale odmówił -- wydawało mu się, że był zatrudniony jako bardzo dobry fachowiec, ale widocznie się mylił). -- Nie wiele wiedziałam na ten temat.-- U nas w domu nigdy się na tematy polityczne nie rozmawiało, ani przedtem, ani później, w każdym razie, nie ze mną. -- Może moi rodzice uważali, że mam dosyć swoich kłopotów. Wiedziałam tylko, że w tym okresie bardzo się denerwował.. --- Pod koniec lipca (24-ego) był jeszcze wzywany na przesłuchanie do Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, co bardzo przeżywał, -- lecz zaraz potem opuścił Warszawę i przyjechał z mamą do Poznania. ---- W warszawskim mieszkaniu tatusia pozostał Jerzyk, który był tam normalnie zameldowany; a po wyjściu z wojska pracował w Zarządzie Głównym Ludowych Zespołów Sportowych w Warszawie i nie miał na razie zamiaru jej opuszczać (zresztą tak naprawdę to nie miał dokąd jechać – w Poznaniu na Mazowieckiej rodzice dysponowali już tylko jednym małym pokojem we wspólnym mieszkaniu).

2.5. Moja Młodość

2.5.1. Otwock -- lipiec/grudzień 1945



Nagle wszystko się zmieniło. Nie ma już wspaniałego miasta otoczonego zielonymi wzgórzami i przeciętego wijącą się błękitną rzeką. -- Nie ma biednych, podniszczonych przez działania wojenne domków na podmiejskich Sołtaniszkach, -- nie ma gromady rozbrykanej młodzieży, a wśród nich czarnowłosej dziewczyny w przykrótkiej sukience,. --- Nie ma sześcioletniej rozłąki, nie ma .......nie ma ........nie ma........ Jesteśmy w Otwocku, prześlicznym niewielkim, niezniszczonym przez działania wojenne, mieście, umożliwiającym zapomnieć o wojnie, położonym niedaleko od Warszawy, w sosnowym lesie, mającym wspaniałe warunki klimatyczno - sanatoryjne. --- i jesteśmy nareszcie razem. ----
W tamtym czasie mieszkało w Otwocku blisko 25 tysięcy mieszkańców. --- Mieszkanie wujostwa znajdowało się na parterze starej wolnostojącej piętrowej willi, położonej w sosnowym lesie, w dzielnicy letniskowej miasta. --- Mieszkanie składało się z sześciu lub siedmiu pokoi oraz kuchni, tarasu, oszklonej werandy i różnych zakamarków. --- Inne wille pobudowane w tym lesie znajdowały się dosyć daleko od siebie, dlatego mieszkając tam czuło się zupełne odosobnienie i pełną swobodę. -- Domek był pomalowany na kolor popielaty, lecz miał zielone ramy okienne, zielone okiennice i zielone drzwi.--- My otrzymaliśmy do swojej dyspozycji dwa pokoje i jakieś skrytki oraz taras. ---- Wydawało mi się, że dopiero teraz zaczynam żyć, a przedtem niczego jeszcze nie było. Że zawsze mieszkałam w tym lesie, że nie było żadnej wojny, że nie było żadnej szkoły i dopiero teraz zaraz wszystko się zacznie od początku. ------ Wprawdzie jak sięgam myślą wstecz uświadamiam sobie, że przy każdej późniejszej zmianie miejsca czułam się podobnie tak jak gdyby zawsze zaczynało się coś od nowa, a tamto stare znikało na zawsze.--- ---- Ale jednak teraz to nie była prawda. ---- Przynajmniej dla mnie to dotychczasowe życie pozostało w mojej pamięci, oraz było najbardziej wyraziste ze wszystkich przeżyć, --- jeżeli nawet dzisiaj po sześćdziesięciu latach widzę je tak wyraźnie jakby to było wczoraj. ---
Na razie jednak pociąg mojego życia zatrzymał się na przystanku Otwock; nie była to nawet stacja, tylko krótki postój, na niecałe pół roku, ale oczywiście wtedy o tym jeszcze nie wiedziałam. -- Nie wiem czy w ogóle myślałam na ten temat, ale jeżeli tak, to chyba stawiałabym na pobyt w tej miejscowości na kilka lat, przynajmniej do ukończenia szkoły. -- Tymczasem zaplanowaliśmy sobie tydzień czasu na krótki odpoczynek i chociaż częściowe przystosowanie się do nowych warunków życia; a więc do nie posiadania własnego mieszkania, chociaż takiego małego, jakie było we Wilnie i do nowej sytuacji rodzinnej, która nagle bardzo się powiększyła. - Z czterech osób, zrobiło się dwanaście, bo mama, babcia, Jerzyk i ja oraz tata, wujek Brunon, ciocia Zosia, babcia Żytowiecka, Andrzejek, Mareczek, Jasiu Żytowiecki i Cześ Sokołowski. --- Dochodzących osób nie liczę, bo byłam do tego przyzwyczajona i w Wilnie, gdzie również przemieszczała się zawsze, przez nasze mieszkanie znaczna liczba osób, potrzebująca pomocy, czy też towarzystwa, --- często z noclegiem i wyżywieniem --- ale nie jestem pewna, czy nie miałam już dosyć tych tłumów. --
Najpierw musiałam zająć się nauką. -- Zgłosiłam się więc do dyrektora Gimnazjum i Liceum w Otwocku, przestawiłam swoje ostatnie świadectwa szkolne i poinformowałam go o całej mojej zagmatwanej edukacji wojennej. -- Wysłuchał mojej opowieści z dużym zainteresowaniem, ale sprawa przyjęcia mnie do szkoły nie była wcale taka prosta. --- Program, który przerabiałam w Wilnie różnił się znacznie od polskiego programu nauczania. Ponadto posiadałam świadectwo tylko z dwóch okresów klasy szóstej /?/ nie wiadomo jakiego systemu. -- To było tyle co wynikało ze świadectw, bo w rzeczywistości, to ukończyłam w Wilnie tylko pierwszą klasę gimnazjum, ale wg rosyjskiej dziesięciolatki - druga klasa - była przerabiana na kompletach prywatnych, na pewno nie w pełnym wymiarze godzin polskiego przedwojennego programu nauczania, - trzeciej to uczyłam się sama, właściwie też w ograniczonym programie. ---- A jak zdawaliśmy egzaminy aby przyjęto nas do klasy czwartej we wrześniu 1944 roku - to nawet przed sobą wolałabym się nie przyznawać. --- W pełni zdawałam sobie sprawę z ogromnych zaległości w moich wiadomościach szkolnych, o których jednak nie miałam zamiaru pana dyrektora informować. --- Mimo wszystko pan dyrektor zadecydował, że będę musiała zdać, w końcu sierpnia, egzaminy uzupełniające z wszystkich przedmiotów czwartej klasy gimnazjum i wtedy, w przypadku ich pozytywnej oceny mogę zostać przyjęta do pierwszej klasy liceum. -- Wydawało mi się to niemożliwe do zrealizowania, ale zrobiłam dobrą minę do złej gry i z entuzjazmem się zgodziłam -- Otrzymałam ze szkoły adresy jakiś koleżanek, które miały mi pożyczyć książki, względnie notatki i służyć ewentualną pomocą. Mogłam więc i powinnam zaraz przystąpić do nauki.
Jerzykowi mama załatwiła przyjęcie do trzeciej klasy gimnazjum i chyba bez egzaminów, przynajmniej nie pamiętam, aby poza mną ktoś z rodziny zdawał jakiekolwiek wstępne egzaminy. -- Również Cześ, który zjawił się u nas na początku sierpnia, został przyjęty do pierwszej licealnej bez egzaminów, gdyż jako żołnierz ludowego wojska polskiego biorący udział w działaniach wojennych, był urzędowo, z nich zwolniony. --
Natomiast tatuś i wujek Brunon pracowali już w Warszawie w swoich przedwojennych zakładach pracy: -- Tatuś w firmie Hartwig na stanowisku dyrektora działu zagranicznego, a wujek na stanowisku dyrektora w Związku Towarzystw Kupieckich. -- Obaj panowie codziennie dojeżdżali do Warszawy do pracy. -- Podróże były bardzo uciążliwe, bo pociągi kursowały nieregularnie, były częste spóźnienia i długie przestoje na stacjach oraz między stacjami. ----- zdarzało się również, że pociąg zatrzymywał się w lesie aby uzupełnić opał do lokomotywy ...
Po kilku dniach pobytu w Otwocku u nas w domu zapadła decyzja (na moje nieszczęście) o wyjeździe mamy i moim do Poznania, do wujka Albina. --- Tatuś stwierdził, że mamie należy się odpoczynek, po trudach i kłopotach ostatnich miesięcy i powinna skorzystać z pobytu w Poznaniu i ewentualnie w Puszczykowie w spokoju odpocząć w wygodnych warunkach mieszkaniowych, no i odwiedzić swego brata po sześciu latach nie widzenia się. ---- Ja natomiast wprawdzie powinnam się uczyć, ale rodzice stwierdzili, że krótki pobyt w Poznaniu dobrze mi zrobi, a mama nie musiałaby jechać sama. --
Dzień przed wyjazdem pojechałyśmy z mamą do Warszawy, po pierwsze aby zobaczyć zniszczone miasto, a po drugie aby zorientować się w komunikacji do Poznania. -- Ruiny Warszawy w 1945 roku były niewyobrażalne, zwłaszcza dzielnic leżących po lewej stronie Wisły. ---- Z Pragi, która nie była aż tak zniszczona, trzeba było się dostać na drugą stronę Wisły, wozem konnym lub ciężarówką na tzw. łepka. --- Tramwaje już jeździły, ale była czynna tylko jakaś jedna linia na Pradze i jakaś w śródmieściu, lecz nie łączyły się z sobą. ---- Wszystkie mosty były zniszczone, a przemieszczanie się przez rzekę umożliwiał tylko jeden most pontonowy. ----- Na ulicach śródmieścia znajdowały się, zwały gruzów, sięgające do wysokości pierwszego lub drugiego piętra. -- Na tych gruzach, wiły się na różnych wysokościach i w różnych kierunkach wydeptane ścieżki, zastępujące chodniki, a pomiędzy nimi rozmieszczone były jakieś budki albo stoliki przedstawiające najdziwniejsze punkty sprzedaży lub konsumpcji. -- Ale nawet dzisiaj trudno uwierzyć, że tak było naprawdę, bo nawet stare fotografie nie są w stanie przedstawić takiego obrazu miasta, które potem długo przez wiele lat dźwigało się z tych ruin. ----- W każdym razie z razem z mamą uzyskałyśmy jako takie wyobrażenie jak należy podróżować po Warszawie i jak się dostać do dworca Warszawa – Zachodnia, skąd odchodziły pociągi dalej na zachód Polski, w tym i do Poznania. –
Nasz wyjazd nastąpił dziesiątego lipca, kiedy to wyruszyłyśmy w drogę z bagażami na dwutygodniową podróż. -- Z perypetii przeżytych podczas drogi z Otwocka do Poznania, trwającej ponad półtorej doby można by cały dramat stworzyć, zwłaszcza przy uwzględnieniu faktu, że był to okres, kiedy pół Polski podróżowało na tak zwane ziemie odzyskane po szaber no i potem te pół Polski wracało z odpowiednim obciążeniem na wschód, do Polski centralnej lub pod granice wschodnie. ---- Chociaż byłyśmy na dworcu o czasie kiedy jeszcze wcale nie wpuszczali podróżnych na perony, to pociąg okazał się obładowany do granic możliwości od stopni po dachy wagonów. Do jakiegoś przedziału wojskowego dostałyśmy się prawie cudem, ale jak się miało siedemnaście lat to wszystko było znacznie łatwiejsze. ---
Przyjazd do Poznania niestety okazał się straszliwym błędem, który zaciążył przede wszystkim na całym moim życiu, ale i również na życiu mojej rodziny --- Ale to się okaże dopiero potem. --- Na razie przez te dwa tygodnie żyłam jak w bajce. -- ------ Mieszkaliśmy u wujka Albina, trochę w Poznaniu a trochę na działce w Puszczykowie. -- Lecz przede wszystkim zamieszkanie u wujka w Poznaniu było ogromnym przeskokiem z kilkuletnich dotychczasowych bardzo prymitywnych warunków mieszkaniowych -- do wręcz odwrotnie --- prawie luksusowych. --- Wujek zajmował swoje przedwojenne pięciopokojowe mieszkanie, z wszelkimi wygodami, w którym mieszkały tylko trzy osoby, a teraz razem z nami - pięć osób. --- Syn wujka, a mój kuzyn Zygmunt bardzo serdecznie się mną zaopiekował, lecz zaraz na początku naszego pobytu powiedział do Mamusi, że się ze mną ożeni --- myślałam, że to żart -- był moim kuzynem i starszym ode mnie o siedemnaście lat -- ale on myślał inaczej. -- Nie odstępował mnie na krok -- od rana do wieczora był ze mną, spełniał wszystkie moje życzenia zanim w ogóle zdążyłam o czymkolwiek pomyśleć, byłam obsypywana kwiatami i prezentami i miłymi słowami i pieszczotami. . ----- W wolnych chwilach, (których było bardzo mało) odwiedziłyśmy z mamą kilkoro bliższych starych znajomych, -- lecz przede wszystkim cały czas spędzałam w towarzystwie Zygmunta i jego znajomych, bywałam w teatrze, w operze, i na różnych imprezach, rewiach, kabaretach, dancingach -- codziennie działo się coś innego i coś bardziej atrakcyjnego. --- Muszę mu przyznać, że był to jakiś sposób na zdobycie uczuć siedemnastoletniej dziewczyny, jeżeli nawet nie uczuć, to wzbudzenie jej zainteresowania innym życiem. -- Ja byłam za młoda aby się na to nie dać złapać, ale moja mama miała obowiązek wyrwania mnie z tego zaczarowanego kręgu -- nie wiem dlaczego tego nie zrobiła. -- Powinna od razu sprowadzić Zygmunta na ziemię, a nie odwoływać się do konieczności rozmowy z tatusiem. ---- Przez całe późniejsze życie miałam o to do niej żal, ale z powodu różnych pokrętnych przeciwności losu, nie spytałam jej o to -- aż przyszedł czas, że zrobiło się za późno ---- Wtedy, jednak w domu u wujostwa stale bywali goście zapraszani przez Zygmunta i codziennie robiono takie mini prywatki z tańcami, (do których z początku odnosiłam się sceptycznie, bo uważałam, że po śmierci Jurka obowiązuje mnie jakiś okres żałoby, --- lecz po kilku dniach się złamałam i zaczęłam też tańczyć. – Taniec zresztą był też zawsze jedną z pasji mojego życia). --- Z Zygmuntem jeździliśmy do ogrodu wujostwa do Puszczykowa, --- jeździliśmy na kąpiele nad Wartę w Puszczykówku i nad jezioro w Ludwikowie. --- Przez cały czas mnie uwodził, -- całował i podrywał, nie pozwalając mi nawet myśli zebrać. ---- Byłam tym wszystkim oszołomiona, ale stale się łudziłam, że to minie gdy wrócę do Otwocka i zniknę mu z oczu.. ----
Pod koniec pobytu w Poznaniu poznałam też Olka, ( jak się później okazało – niespełnioną miłość mojego życia ) dwudziestoletniego chłopca, który był z tatą w obozie koncentracyjnym i tam się tatusiem bardzo serdecznie opiekował i być może nawet uratował mu życie, kiedy tata ciężko chory leżał po operacjach nogi w obozowym szpitalu. ---- Nasze spotkanie było bardzo dziwne. -- Olek wiedział o mnie dosyć dużo od taty i koniecznie chciał mnie poznać, -- był nawet w ostatnią niedzielę w Puszczykowie, ale mnie nie zastał i umówił się z moją mamą na następny dzień, zapraszając nas do swojego domu, w Poznaniu przy ulicy Szewskiej, w którym mieszkał z swoją matką i rodzeństwem. -- Gdy zadzwoniłam ---- otworzyły się drzwi do ciemnego dużego przedpokoju --- i nagle zrobiło się jasno, jak gdyby zaświeciło słonce ---- Zobaczyłam młodego blond chłopaka, właściwie nie jego -- tylko jego uśmiechnięte oczy --- przyciągały jak magnes -- nie mogłam od nich oderwać swoich oczu. ----- Stało się coś dziwnego --- zostałam porażona jakimś dziwnym uczuciem ---- nie wiedziałam, czy to miłość -- nic nie wiedziałam, chciałam tylko aby ta chwila trwała wiecznie, abym mogła bez końca patrzeć w te uśmiechnięte oczy. ---- Był to ostatni wieczór przed moim wyjazdem z Poznania ---- byliśmy ze sobą zaledwie kilka godzin --- śmialiśmy się radośnie do czekającego nas szczęścia --- śpiewaliśmy różne piosenki -- graliśmy na zmianę na fortepianie --- i patrzyliśmy sobie w oczy. --- Niestety musieliśmy się rozstać, bo jutro rano miałam wracać do Otwocka ---- oczywiście odprowadził mnie do domu -- prawie na drugi koniec miasta -- idąc trzymaliśmy się za ręce i oboje gadaliśmy bez przerwy , aby zdążyć sobie jak najwięcej powiedzieć ------- byliśmy przecież bardzo młodzi --- całe życie było jeszcze przed nami ---- on na pewno tak myślał ---- a ja w tej chwili zupełnie zapomniałam o całym świecie –.
Pobyt w Poznaniu się skończył, wracałyśmy więc do Otwocka i jak mi się wydawało, z bajkowej przygody do szarej rzeczywistości dnia codziennego. -- Podróż trwała znowu ponad trzydzieści godzin i zakończyła się dramatyczną jazdą na stopniach pociągu osobowego z Warszawy do Otwocka, podczas szalejącej burzy z wyjątkowo silnymi wyładowaniami atmosferyczni, w potokach ulewnego deszczu. -- Ale dojechałyśmy szczęśliwie -- i znowu znalazłam się w prymitywnych warunkach mieszkaniowych -- i nadal wszystkie nasze rzeczy znajdowały się w walizkach, i nadal niczego nie można było znaleźć, i nadal nie mieliśmy jeszcze żadnej szafy -- jednym słowem --– bałagan. --- Tak więc od razu zaczęłam tęsknić za wygodnym i rozrywkowym pobytem w Poznaniu. --- Lecz musiałam jak najprędzej zabrać się do nauki. – Natomiast moje osobiste sprawy źle się ułożyły --- myślałam, że tatuś za głowę się złapie i oburzy na nierozsądną propozycję Zygmunta i że chociaż się mnie zapyta, co o tym myślę --- ale on nie miał właściwie nic naprzeciw propozycji Zygmunta, -- coś tam kręcił, że może należałoby trochę poczekać, ale na ogół się nie sprzeciwił --- i teoretycznie zostawił mi wolną rękę, przynajmniej mama tak mówiła, bo ze mną ojciec na ten temat nie rozmawiał. --- Właściwie byłam rozczarowana, bo wiedziałam, że tatuś dużo Olkowi o mnie opowiadał jeszcze w obozie i że były pewne aluzje odnośnie naszego ewentualnego małżeństwa, tata mu mówił, że chciałby mieć takiego zięcia itp. --- Teraz jednak tak się zachowywał jakby o wszystkim zapomniał. --- Postanowiłam więc pozostawić ten temat na później, mając nadzieję, że rozwiąże się sam i z zapałem zabrałam się do nauki. ---- W pierwszych dniach sierpnia przyjechał do nas Cześ Sokołowski, -- został ranny na froncie i kurował się potem w szpitalu w Bydgoszczy. -- Mama obiecała jego rodzicom, jeszcze w Wilnie, że się nim zaopiekuje, więc Cześ będzie teraz z nami mieszkał i razem będziemy chodzić do szkoły.
W połowie sierpnia dostałam list od Zygmunta, w którym pisał, że za kilka dni przyjeżdża, najpierw chciałam zadepeszować, aby się wstrzymał przynajmniej do końca egzaminów, ale potem zrezygnowałam, aby nie ingerować w zamierzenia losu. -- Zygmunt przyjechał już w piątek (przed tygodniem) Jak opisać jego pobyt sama nie wiem -- był u mnie tydzień, nie opuszczał mnie na krok, gdy się uczyłam on czytał obok i cały czas ze mną flirtował. -- Każdy dzień był podobny do drugiego -- Rano – długo leżeliśmy, -- po śniadaniu szliśmy na słonce opalać się -- podczas tego – ja się trochę uczyłam, a on czytał -- i tak aż do wieczora. A jak już zrobiło się ciemno szliśmy na spacer, potem siadaliśmy w ogródku i tak wśród rozmów, pocałunków i pieszczot przebywaliśmy do północy. --- I dzień w dzień to samo. Czasami też tańczyliśmy. --Wczoraj nareszcie wyjechał, odprowadziliśmy go aż do Warszawy. Ten tydzień przeszedł szybko, było przyjemnie, lecz wcale nie jest mi smutno, że on wyjechał. --- Mam wrażenie, że jeśli wyjdę za niego zrobię największe głupstwo, ale też z drugiej strony chcę tego. -- Więc godzę się z losem ale czuję się zagubiona, bo nikt nie chce mi pomóc, a Zygmunt zachowuje się tak jak by był moim oficjalnym narzeczonym. – Niestety nasze zapatrywania na wszystkie sprawy są tak bardzo różne, że nie może nam być dobrze razem, a nawet w jego miłość nie wierzę – bo jeżeli chce się ze mną ożenić to powinien być mi wierny, a on mnie stale zdradza i jeszcze mi o tym mówi, szczerość szczerością, ale bez przesady ---- powinnam być zazdrosną ,-- a ja słuchałam wszystkich jego wynurzeń jak bym słuchała o erotycznych przeżyciach jakiegoś bohatera książki, który mnie nic nie obchodzi --- powinno mi być przykro, a mi jest tylko bardzo dziwnie, że ktoś może tak kochać. ---- Nawet przed sobą nie mogłam się zdecydować czego właściwie chciałam? --- chciałabym wziąć ślub jak najprędzej, a potem chciałabym go odłożyć na czas nieokreślony, chciałabym mu się oddać a potem warunek, że dopiero po ślubie -- i tak wszystko w skrajnych barwach. --- Przyrzekł, że teraz będzie mi wierny ale nie wierzę w to. --- Czy ja go kocham? -- nie wiem, naprawdę nie wiem. --- Chociaż jest mi z nim bardzo dobrze. Tęsknię, kiedy go niema ze mną. -- Dreszcze rozkoszy przechodzą mnie, kiedy leżę prawie naga w jego ramionach i kiedy on całuję mnie całą aż do utraty sił. --- Chciałabym być wtedy z nim, ale jeszcze nie teraz. -- Ale gdy jesteśmy przez kilka dni razem, mam go już dosyć, a gdy jesteśmy w większym towarzystwie -- to mam go dość już od pierwszej chwili. ---- Wydaje mi się, że jeżeli w ogóle myślę o tym małżeństwie, to dlatego, że męczy mnie sytuacja u mnie w domu, zarówno atmosfera jak i bałagan.
Egzaminy do liceum zdawałam w końcu sierpnia, w przeciągu trzech dni, najpierw pisemne a potem ustne -- egzaminy były trudne, bo pytano mnie z zakresu całego materiału gimnazjum. --- Wyniki nie były rewelacyjne, ale niczego innego nie mogłam się spodziewać, biorąc pod uwagę jeszcze przeszkody ze strony Zygmunta. -- Według komisji egzaminacyjnej zostałam przyjęta do klasy pierwszej licealnej, ale tylko pod warunkiem, że będę chodziła do tej szkoły. -- W przypadku zmiany szkoły, nie otrzymam żadnego zaświadczenia z tego egzaminu. ---- Więc byłam zadowolona, ale tylko w połowie. -- Cieszyłam się jednak, że będę mogła się normalnie uczyć, lecz chciałabym tu pozostać przynajmniej do matury.
Chwilami marzyłam sobie, że jak się lato skończy, przekwitną kwiaty, powietrze będzie się robiło się coraz chłodniejsze. -- Gdy będziemy już w Poznaniu, gdy będę mieszkała na Sołaczu, będę miała wtedy pianino, siądę sobie przy pianinie, zgaszę światło -- będę grała i patrzyła w gwiazdy -- będę grała tak długo aż zrozumiem i zapamiętam melodię gwiazd i będę mogła ją zagrać i wtedy dopiero będę zadowolona. I teraz także były takie piękne noce, ale nie byłam sama -- a Zygmunt? Nie wiem, jego to chyba nie interesuje --- położyłam się na kocu i patrzyłam w gwiazdy -- to już było po północy na niebo wszedł księżyc -- do melodii gwiazd dochodziły jeszcze poważne tony księżyca -- mogłabym tak słuchać bez końca -- widzę wtedy swój wymarzony biały pałac z bajki i jestem szczęśliwa. ---
Na razie jednak, zamieniłam się w dziewczę w wieku szkolnym i zaczęłam chodzić do szkoły. -- Inauguracja roku szkolnego odbyła się w dniu 4 września --- apelem na placu szkolnym i wymarszem do kościoła -- lekcje rozpoczęły się następnego dnia. --- W mojej klasie było dwanaście dziewcząt i ośmiu chłopców -- a naszą wychowawczynią była pani Adamska -- nauczycielka języka niemieckiego.--- Z naszej rodziny, i z naszego domu chodziliśmy do szkoły we czwórkę; ja z Czesiem do liceum do jednej klasy, a Jerzyk i Janek Żytowiecki do gimnazjum. --- W klasie, to tak jak zwykle byłam ośrodkiem zainteresowania, bo oni wszyscy się znali od dawna, a ja przyjechałam z daleka i to ze wschodu. ---- Powoli zaprzyjaźniałam z koleżankami i z kolegami, były też drobne flirty --- takie normalne, beztroskie młodzieżowe szkolne życie. --- Nie obyło się naturalnie, bez większych kłopotów. -- Pewnego razu zachorowała jedna z nauczycielek i mieliśmy wolną lekcję. -- Ponieważ była bardzo zimna, deszczowa pogoda, zostaliśmy w klasie i zrobiliśmy sobie potańcówkę. --- Okazało się, że nasza zabawa była za głośna, zwłaszcza, że w gabinecie dyrektora szkoły odbywała się jakaś konferencja, którą naszym hałasowaniem zakłóciliśmy. --- Zjawiła się więc nasza pani wychowawczyni w towarzystwie matematyka, bardzo zdenerwowani, i zalecili nam napisanie klasówki z matematyki. -- Na taką propozycję klasa się nie zgodziła, stwierdzając, że klasówka nie może być niezapowiedziana i nie może być za karę. -- Postanowiono więc klasówki nie pisać i dla pewności zostały odebrane wszystkim pióra i ołówki. ---- Nasze zachowanie zostało potraktowane przez grono nauczycielskie jako zbiorowy bunt i postanowiono naszą klasę zawiesić w prawach uczni. ---- Następnego dnia rano, na apelu szkolnym decyzja została ogłoszono w obecności całej szkoły. -- Nasza klasa czuła się urażona takim postawieniem sprawy --- i ostentacyjnie odpruliśmy swoje tarcze szkolne z mundurków i z beretów oraz ostentacyjnie opuściliśmy dziedziniec szkolny. ---- Po wydaniu tej decyzji nauczyciele na lekcjach wychowawczych omawiali z wszystkimi klasami nasz niecny uczynek i usiłowali uzyskać potępienie naszego zachowania od pozostałych uczniów. -- Nie wiem czy ten sposób okazał się, zgodnie z zamierzeniem nauczycieli, sposobem wystarczająco wychowawczym -- bo wręcz przeciwnie w opinii uczniów młodszych klas, wyrośliśmy na bohaterów i odważniejsi przychodzili do nas po poradę, co mieliby zrobić aby ich również zawieszono. -- (W końcu, po dwóch tygodniach leniuchowania, obijania się oraz najróżniejszych burzliwych przeżyciach i wyskokach, za poradą księdza katechety napisaliśmy do dyrektora i grona nauczycielskiego, bardzo wyważony w słowach list, niby z przeproszeniami, ale nie wiele obiecujący i sprawa, dla większości, rozeszła się po kościach.-- Ukarano właściwie tylko jednego chłopaka, -- Tolka, nota bene moją aktualną otwocką sympatię i polecono mu zmienić szkołę. Starał się do szkoły morskiej, ale się nie dostał, w rezultacie przeniósł się do Łodzi, a ja wkrótce wyjechałam do Poznania i znajomość się urwała).
Po kilku dniach dostałam dwa listy od Zygmunta. -- Między innymi napisał, (co można było wyczuć, że traktował to za swój znaczny sukces, ponieważ przedtem wujek Albin był wyraźnie przerażony perspektywą mojej przemiany z jego siostrzenicy w jego synową), że wujek nie miałby nic przeciwko naszemu małżeństwu, gdybyśmy zamieszkali u niego na Wyspiańskiego, (przedtem była mowa o Sołaczu). --- Napisałam mu bardzo długi list, ale głupi i bez sensu, trochę też mnie podbuntowała mamusia, bo w listach Zygmunta nie było o niej ani słowa. Byłam ciekawa, czy on zrozumie moje myśli w tej bezładnej bazgraninie. --- Nie mogłam pisać tego co chciałam, bo mama mi prawie ten list dyktowała. -- Wszystko się plącze. Moja rodzina wolałaby mieszkanie na Sołaczu. -- Chyba będzie niezgoda w rodzinie -- może to już koniec -- chyba nie warto już o tym myśleć -- jak się będą wszyscy wtrącać to lepiej uciekać na koniec świata. ---
-- * Bywają chwile kiedy bez powodu bezdźwięczna fala w sercu się wzbiera jakiejś goryczy ... jakiegoś zawodu ... cicho -- to szczęście gdzieś blisko umiera *. -- Jest mi bardzo smutno. -- I nie wiem dlaczego, przecież niczego nie pragnę, jestem zadowolona z życia, a jednak --- jest mi smutno. I czuję się tak dziwnie, czegoś mi bardzo żal, czegoś pragnę, za czymś znów tęsknię -- ale to wszystko jest nierealne i nieuchwytne. I nic nie można zmienić -- bo niewiadomo o co chodzi. --- * --- Ostatnio dostałam znów kilka listów od Zygmunta, a wczoraj odpowiedź na mój ostatni list. Naturalnie był bardzo oburzony -- cytuje mi motto Asnyka „jaka powinna być kobieta” -- i pisał, że ja należę tylko do niego, muszę natychmiast przyjechać do Poznania, jak tylko willa będzie gotowa. -- On nie potrzebuje opieki rodziców tylko mojej, życie beze mnie straciło by wartość itp. – Ten list mnie oburzył i najchętniej skończyłabym z tym pomysłem wyjścia teraz za niego za mąż. – I znowu pomyślałam, że najlepiej przeczekać i wszystko ułoży się same. ------
-- W nocy z poniedziałku na wtorek przyjechał Zygmunt. Ponieważ absolutnie nie miał czasu, przyleciał samolotem i to tylko na kilka godzin. Twierdził, że jego przyjazd był konieczny, gdyż z naszej korespondencji wynikły poważne nieporozumienia. Listy mam wszystkie zniszczyć i wszystko musimy ustnie załagodzić. - Wystarał się dla mnie o fortepian mahoniowy i podobno bardzo ładny rower. Willa jest prawie skończona i chciał byśmy już w tym miesiącu przyjechali do Poznania. --- Ledwie udało mi się go przekonać, że muszę tu być do końca pierwszego okresu – to znaczy, przynajmniej do gwiazdki. Zgodził się, chociaż było mu przykro. ----- Gdy tak sobie to przypominam, to wtedy był październik, a willa była ledwie gotowa w połowie stycznia, (więc trochę przesadził z tym ukończonym remontem); ponadto Zygmunt bardzo lubił przekreślać w przenośni, to co mu nie wyszło i teoretycznie zaczynać to coś od początku. –-- W niecałe pół roku po naszym ślubie, dokładnie 1 lipca 1946 roku też postanowiliśmy wszystko to co od ślubu się wydarzyło przekreślić i zacząć od początku, to postanowienie znowu zostało anulowane chyba trzy miesiące później. – Ostatnią taką propozycję otrzymałam chyba pół roku przed rozwodem. --- szkoda, że wtedy o tym nie pamiętałam).
Tatuś przyjechał z Poznania wczoraj wieczorem; opowiadał nam o wilii, o fortepianie, rowerze – twierdzi, że wszystko jest nadzwyczajne, w ogóle dziwi się, że może istnieć u tak dorosłego mężczyzny tak wielka miłość. --- Podobno Zygmunt bardzo się męczy i bardzo tęskni za mną. –-- A ja? --- Czuję się osaczona, nie chcę jeszcze wychodzić za mąż, teraz jest mi dobrze, a potem wszystko się skończy. Może mi się uda jeszcze z tego wykręcić – jeszcze mam dwa miesiące czasu może się coś zmieni. ---
Przez cały tydzień otrzymuję listy i paczki od Zygmunta. Wczoraj dostałam rower. Musiałam odebrać go w Warszawie i miałam mnóstwo kłopotów z przetransportowaniem go do Otwocka. W pociągu nie było wagonów towarowych, musiałam wejść do wagonu osobowego i ulokować się w przejściu. Dzięki wyjątkowo sympatycznym pasażerom udało mi się go przywieźć. --- W czwartek na lekcji religii mówiliśmy o uczuciach, a potem zaczęliśmy mówić o miłości i wywiązała się dyskusja na całą lekcję. -- Ksiądz mówił, że miłość jest to chęć posiadania kogoś na własność -- potem rozumowaliśmy, że w każdej miłości jest pewna doza namiętności. -- Jeżeli namiętność jest silniejsza od miłości, to w punkcie kulminacyjnym pożądania miłość spala się w szale namiętności, a potem zwykle mówi się -- zdawało mi się, że kochałam, a to nieprawda miłość była lecz nie przetrwała próby. A gdy miłość przetrwa próbę wtedy zaczyna się coraz bardziej rozwijać i nie kończy się nigdy -- bardzo możliwe, ale mi się nie chce wcale o tym myśleć, zresztą teraz to już mnie miłość nie obchodzi. --- Dostałam list od Irki z Poznania, dostała wiadomość od Lali, -- tęsknię za nimi. - Najchętniej zostałabym tutaj do zdania dużej matury, bardzo przywiązałam się do tego gimnazjum. - Muszę tylko jeszcze zerwać z Zygmuntem, --- nie kocham go.. --- W niedzielę przyjechał wujek Albin rozmawiał ze mną o Zygmuncie, lecz ja dałam mu do zrozumienia, że nie mam wcale ochoty do tego małżeństwa. ---- Jestem przemęczona nauką i nerwowo wyczerpana, co się fatalnie odbija na moim zdrowiu. Mamusia dostała znowu ochotę na wyjazd do Poznania, może nawet do tego dojdzie, bo chociaż mi tak bardzo żal tutejszego gimnazjum, ale przecież tam będę miała konserwatorium, a to jest przecież ważniejsze.
Radości życia szkolnego były przerywane ciągłymi przyjazdami Zygmunta, który stale przekonywał moich rodziców na temat naszego ślubu i przyjazdu do Poznania - a mnie cały czas uwodził. --- Jego propozycja zdawała się być bardzo korzystna dla mojej rodziny – obiecał wyremontować willę przy ulicy Mazowieckiej (więc byłoby mieszkanie dla wszystkich -- Otwock był przecież tylko przejściowy). Oczywiście mogłabym chodzić poza normalną szkołą również do konserwatorium. W tym celu załatwił mi fortepian koncertowy, a ponad to wyposażenie mieszkania i tak dalej ---- Jego sytuacja materialna była bardzo dobra, prowadził z panem Mulczyńskim własny zakład stolarski mebli luksusowych, --- (właściwie była to fabryka, zatrudniali 40 pracowników) -- ponadto jako architekt wnętrz projektował urządzenia sklepów, oraz umeblowania biur i mieszkań - zarabiał świetnie --- więc w ogóle „idealny” kandydat na męża. -- poza tym – według moich rodziców, szaleńczo we mnie zakochany. -- A ja? -- ja nie miałam kontrargumentów -- tylko moją młodość, niechęć do zbyt wczesnego małżeństwa i zbyt dużą różnicę wieku między nami --- a poza tym w ogóle nie chciałam jeszcze wychodzić za mąż, czego nikt nie chciał przyjąć do wiadomości. --- Z Zygmuntem bardzo się różniliśmy pod wieloma względami, --- mieliśmy zupełnie inne zapatrywania, właściwie na wszystko: na dalszą moją naukę, jak również na kształcenie muzyczne, na małżeństwo, na zdrady i wierność, na literaturę, na poezję itd. itd. -- Ja byłam niepoprawną romantyczką, pisałam wiersze, pisałam nowele i opowiadania, śpiewałam piosenki, zachwycałam się przyrodą: lasami, kwiatami, jeziorami, śniegiem, deszczem, niebem i gwiazdami -- a on? -- był przyziemnym realistą, chociaż czasem udawał, że też się tym zachwyca co ja -- ale było widać, że bardzo szybko mu się ta poza nudziła. ---- Przez trzy miesiące mówiłam *nie*, ale Zygmunt w ogóle na to nie reagował, lecz gdy raz się załamałam i powiedziałam *tak*, to tak się do tego przyczepił, że już nie miałam wyjścia.
W ten to sposób 12 grudnia 1945 roku, ---- (pomimo nadal pewnych prób wykrętów z mojej strony, na które nikt zresztą nie zwracał uwagi -- a wprost przeciwnie, rodzice nawet uważali, że Zygmunta nie doceniam) --- opuściłam szkołę w Otwocku, w której czułam się wspaniale, skończyła się dla mnie zabawa w beztroską młodość, a dla naszej rodziny zaczynała się kilku letnia rozłąka. -- Pociąg mojego życia bardzo szybko wycofał się z postoju w Otwocku i pojechał dalej, ale tylko do stacji Poznań -- i jak się później okaże, już jej nie opuszczę aż do późnej starości -- Natomiast drogi mojej rodziny nie były takie proste. --- Mama, tato i mój brat -- kursowali jeszcze przez wiele lat między Poznaniem a Warszawą, nim wylądowali w końcu (w różnych latach) również w Poznaniu. ---- Zaczął się też konflikt między moją mamą a wujkiem Albinem, chociaż na początku mało zauważalny.

2.5.2. Poznań 1945 – 1951 --- Małżeństwo z Zygmuntem jeszcze lata szkolne i nie tylko

Na Mazowieckiej zamieszkali: babcia, ja, Jerzyk i Cześ i na razie mamusia, która zameldowała się wprawdzie w Poznaniu, ale z zamiarem częstego przebywania w Otwocku, ponieważ tatuś pozostał w Warszawie, bo tam pracował i musiał byś na miejscu. -- Mieszkania nadal nie miał, więc albo dojeżdżał do Otwocka, albo spał w biurze. -- -- Praktycznie wyszło na to, że mama mieszkała po części w pociągu, bo bardzo często jeździła do Warszawy, ale to dopiero nieco później. -- Na razie wydawało się jej, że jest niezbędna w Poznaniu. ---- Natomiast u nas w domu nie działo się najlepiej. -- Rozgoryczenie potęgował fakt, że tak naprawdę cały domek na Mazowieckiej zaczął nadawać się do zamieszkania, dopiero po około sześciu tygodniach od naszego przybycia. -- Z założenia Zygmunta, my mieliśmy mieć dwa pokoje na pierwszym piętrze, a reszta rodziny, również dwa ale znacznie mniejsze pokoje na parterze. – z tego jeden dla rodziców, a drugi dla babci, Jerzyka i Czesia (czyli od zarania podział niezbyt sprawiedliwy, zwłaszcza z pozycji mojej mamy), ---- Nie wiem jak Zygmunt się przedtem z mamą umawiał, ale myślę, że w ogóle o tym nie rozmawiali, bo, albo wydawało się im, że domek jest większy, albo mama przewidziała dla nas tylko jeden pokój. --- Zygmunt w tamtym czasie dysponował dwoma pokojami w mieszkaniu swoich rodziców, więc mniej w ogóle nie wchodziło w grę, zwłaszcza, że pracował w domu i potrzebował jeden pokój do pracy. --- Proponując mi małżeństwo Zygmunt podał do wyboru dwie wersje zamieszkania: pierwsza – dwa pokoje z jego rodzicami na Wyspiańskiego, druga – dwa pokoje z moją rodziną na Mazowieckiej. – Oczywiście mama zadecydowała, że to ma być Mazowiecka, mnie się w ogóle o zdanie nie pytając. --- Pamiętam, natomiast jak wujek Albin, gdy przyjechał kiedyś do Otwocka, gorąco mnie namawiał abym zdecydowała się na zamieszkanie z nimi. --- Myślę, że to nie z miłości do mnie, ale po prostu dlatego, że mieszkanie u nich byłoby bez dodatkowych kosztów remontu wilii na Mazowieckiej. --- Dzisiaj, po przemyśleniu wielu spraw, mam wrażenie że mama myślała, że to ona będzie zarządzała i dysponowała miejscem w domu, że my będziemy mieszkali tylko w jednym pokoju i to ona ustali w którym, bo reszta mieszkania będzie należała do niej. --- Przypominam sobie jak zabrała się do sprzątania mojego pokoju, gdy tylko wyszli z niego robotnicy -- mnie dosłownie wyrzuciła stamtąd mówiąc abym się wzięła do innej pracy, a jej pomoże Jerzyk. --- A gdy Zygmunt z dumą pokazał nam, w Wigilię, już ukończony mój pokój --- nawet się nie uśmiechnęła. ---- To są wprawdzie tylko moje przypuszczenia bo oficjalnie nie było na ten temat żadnej rozmowy, przynajmniej w mojej obecności, ale można było to wywnioskować ze stałych późniejszych nieporozumień między moją mamą a Zygmuntem.
Ale na początku, to jest jak tylko przyjechaliśmy do Poznania, -- a więc w połowie grudnia 1945 roku, remont willi nie był jeszcze ukończony i w domu był taki rozgardiasz, że wydawało nam się, że remont nie skończy się jeszcze przez kilka miesięcy. -- Po kilku dniach dopiero udało nam się uporządkować prowizorycznie tylko jeden pokój na parterze -- więc mieszkaliśmy wszyscy razem (a do tego jeszcze często Zygmunt u nas nocował). -- Na pierwszym piętrze stale mieliśmy pracujących robotników, którzy oczywiście snuli się po całym domu. -- Nie raz złapaliśmy robotników na grze w karty i jednoczesnym postukiwaniu młotkiem, symulującym pracę. --- W takiej kotłowaninie często dochodziło do sprzeczek, co bardzo odbiegało od obiecanego „raju na ziemi” -- zwłaszcza, że Zygmunt zmienił się diametralnie, nie miał już dla nas (dla mnie?) zbyt wiele czasu -- a zjawiał się na ogół tylko późnymi wieczorami -- co powodowało jeszcze dolewanie oliwy do ognia, bo na wszystkie działania mamy powzięte w ciągu dnia, wyrażał swoje odmienne zdanie, ---- a mnie denerwował fakt, że z moim zdaniem w ogóle nikt się nie liczył, tak jakbym zupełnie nie istniała, bo w zasadzie nikt się nawet o moje zdanie nie pytał. -- Zygmunt robił wszystko po swojemu, a moja mama, też po swojemu, ale odwrotnie niż jej przyszły zięć. --- Tuż przed Gwiazdką uporządkowaliśmy jednak, chociaż z trudem (brak kompletu mebli) drugi pokój na parterze i ściągnęliśmy do siebie babcię, która przez ten najgorszy czas remontu pozostała u wujka Albina na Wyspiańskiego. --- W międzyczasie też został wyremontowany mój pokój, którego wykończenie nadzorował sam Zygmunt wraz z dekoratorem, a uroczystą inaugurację dla rodziny zaplanował na Wigilię. ---- Pokój był prześliczny i wzbudził ogólny zachwyt, najpierw u rodziny (poza moją mamą) a potem u krewnych i znajomych, a ja widziałam w nim mój wyśniony Biały Pałac, a u mojego przyszłego męża (chyba po raz pierwszy i jedyny) przebłysk romantyzmu ----- Ale mojej mamie nagle się odmieniło, stwierdziła, że takie małżeństwo nie ma sensu i chciała abym z Zygmuntem zerwała. -- Chyba dopiero wtedy zrozumiałam dlaczego nagle zmieniły się relacje między mamą a mną, gdy wyjechałyśmy z Wilna. --- Po prostu mama zaczęła mnie znowu uważać za dziecko, tak jak przed wojną, ponieważ nie potrzebowała już mojej pomocy do niczego. ---- Ponadto przypuszczam, że taka córka, która teraz miała mieć więcej w domu do powiedzenia niż ona, była dla niej nie do przyjęcia. ---- Do dzisiaj pamiętam te dni i własne zagubienie -- bo nie bardzo rozumiałam, że można tak zmieniać zdanie i co ja miałam dalej robić z tak „wspaniałym narzeczonym” -- Uważałam, że sprawy zaszły już za daleko, że już jest za późno -- Mama śmiała się ze mnie mówiąc, że za późno będzie wtedy, gdy będziemy mieli dzieci. -- W efekcie kosztowało mnie to dużo zdrowia i przelanych łez, lecz nie odważyłam się na zerwanie --- i w końcu po burzliwych rodzinnych dyskusjach i jednej naszej awanturze w dniu 7 stycznia (akurat w dniu kiedy zdawałam egzamin do konwersatorium) powzięliśmy z Zygmuntem wspólnie decyzję o ślubie i już nikogo się o nic nie pytając (przez co relacje między mną a moją mamą pogorszyły się o sto procent) poszliśmy następnego dnia do proboszcza ustalić datę ślubu, którą ksiądz wyznaczył na 21 stycznia 1946 roku. -----
Wszystkie przygotowania do ślubu robiliśmy już wspólnie z Zygmuntem, z przewagą zaangażowania się w te przygotowania cioci Berty i wujka Albina, którzy podjęli się organizacji imprez związanych ze ślubem cywilnym. --- Moja mama natomiast zobowiązała się do przygotowania uczty weselnej po ślubie kościelnym. ---- Ślub cywilny odbył się dwa dni wcześniej przed kościelnym – to jest 19 stycznia. --- Po powrocie z urzędu stanu cywilnego, który znajdował się wtedy przy zbiegu ulic Matejki i Wyspiańskiego, Ciocia przygotowała nam uroczyste śniadania, w którym wzięli udział świadkowie (panowie: Tomasz Nowicki i Wiktor Stachowiak), wujostwo oraz oczywiście my. -- Wieczorem zaś odbyło się bardzo huczne wesele, z wykorzystaniem wielu zwyczajów ludowych, które zorganizowała w większości młodsza część rodziny Mulczyńskich przy pomocy niektórych pracowników fabryki i innych Zygmunta znajomych. ---- Część konsumpcyjną przygotowała ciocia Berta, bo impreza odbyła się u niej na Wyspiańskiego. ----- Większość gości weselnych to byli znajomi mojego męża, natomiast z mojej strony byli moi rodzice, Jerzyk oraz Cześ z siostrą Krysią. --- Impreza trwała do rana. ----- Jak goście poszli, zjedliśmy jeszcze u cioci śniadanie i udaliśmy się do siebie do domu, aby się trochę przespać. – Późnym popołudniem wróciliśmy znowu na Wyspiańskiego, aby pożyczyć najróżniejsze naczynie potrzebne na następny dzień.
Ślub kościelny odbył się u nas na Mazowieckiej w kościele św. Jana Vianneya. --- Dzień był słoneczny, ale mroźny. -- Gorączkowe przygotowania trwały od świtu. --- Najpierw wcześnie rano byliśmy jeszcze z Zygmuntem u spowiedzi i komunii świętej. -- Potem wróciliśmy do domu aby się przebrać i jeszcze raz sprawdzić, czy wszystko jest należycie przygotowane. --– Ja zaczęłam się przebierać a reszta rodziny przygotowywała dom na przyjęcie gości. –--- Erika rano przywiozła mi suknię i kwiaty, potem pomogła mi się ubrać, upięła welon i byłam gotowa do wyjścia. ---- Dzieci Albisia miały nieść mi tren od sukni, więc potrzebna była próba generalna. --- Świadkami byli: pan Tomasz Nowicki (ten sam co na ślubie cywilnym) i Ludomir Budziński, który ponadto przez cały dzień potem robił nam zdjęcia. ---- Ślub w kościele odbył się o godz. 10.30. ---- Ponieważ mieszkaliśmy naprzeciw kościoła, z konieczności szliśmy pieszo. -- Było bardzo zimno --- na przejście przez ulicę musiałam założyć na suknię płaszcz, a kwiaty osłonić papierem, aby nie zamarzły. ---- Ślub odbywał się tak jak zwyczaj każe, to jest -- do kościoła ja szłam z tatusiem, a Zygmunt ze swoją matką, potem musiałam mieć przy sobie pieniądze, musiałam uważać aby nie nadepnąć na tren itd. .... Wszystko odbyło się bardzo prędko ale i tak zdążyłam zmarznąć. --- Klęczałam w swej białej sukience u stóp ołtarza i myślałam sobie, że oto już za chwilę klamka zapadnie i od tej chwili będę już zależna od kogoś innego .... nawet nie umiałam się wzruszyć, bo chyba nie tak wyobrażałam sobie swój ślub. --------
Po powrocie z kościoła do domu zasiedliśmy zaraz do stołu, --- było ponad 20 osób i chyba było wesoło ---- Jedzenie przeciągnęło się na kilka godzin. -- Ludomir, przez cały czas chodził naokoło stołu i fotografował nas niepostrzeżenie, według własnego uznania. -- (za kilka godzin przywiózł nam już wywołane zdjęcia). ---- W tej uroczystości brała udział właściwie tylko nasza rodzina, oraz państwo Sokołowscy i świadkowie z żonami. --- Wieczorem przyjechał jeszcze z Otwocka wujek Brunon z ciocią Zosią i Andrzejkiem. --- Potem przeszliśmy na górę na tańce. – Często schodziłam na dół aby coś przynieść, albo zobaczyć co robią goście na dole. --- Przy zejściu ze schodów akurat wychodziło się na duże owalne, wiszące na przeciwległej ścianie, lustro. Na ogół do niego nie spoglądałam, ale teraz spojrzałam, chciałam zapamiętać sobie jak wyglądałam w tym dniu. Chyba wyglądałam dobrze -- Tak stałam przyglądając się sobie, uśmiechnęłam się, wyciągnęłam ręce przed siebie -- nagle poczułam, że ktoś je trzyma i przytyka do nich usta, a potem obejmuje mnie ramieniem i całuje -- i coś mówi -- byłam bardzo zdziwiona bo nikogo nie było, potem patrzę, że to może Zygmunt, ale nie ... to ktoś zupełnie obcy, nieznany -- zrozumiałam, że to znowu moja bujna wyobraźnia -- popatrzyłam więc uważniej i zobaczyłam w lustrze jakąś dużą salę, pełno osób naokoło, a on nie wiadomo czego ode mnie chce – nie mogłam tego zrozumieć a reszta jak gdyby czekała na moja odpowiedź ... – Nagle ogarnął mnie taki przeraźliwy strach, że zamknęłam oczy i prędko skoczyłam do jadalni, tam znowu nie myśląc o niczym chwyciłam za pierwszą lepszą butelkę nalałam z jej zawartości do szklanki i piłam jak gdyby to była woda, aż zakręciło mi się w głowie. Potem pobiegłam na górę, już nie patrząc do lustra lecz ten dziwny lęk już mnie nie opuścił do końca zabawy. --- Przez cały dzień przychodziły telegramy z życzeniami od koleżanek i znajomych, także ze szkoły w Otwocku. -- Jednakże w mojej pamięci, z tego dnia pozostał, przede wszystkim, obraz bardzo wielu ludzi przewijających się po całym mieszkaniu do późnej nocy. --- Kiedy goście się rozeszli -- i wchodziliśmy z Zygmuntem do siebie na górę, -- lekko zerknęłam do lustra, lecz nie zobaczyłam nic, nawet siebie, tylko jakąś dziwną mgłę i znowu ogarnął mnie lęk. ---- Dopiero na górze z ulgą odetchnęłam. --- Na temat moich wahań, wrażeń i przemyśleń w kościele w tym dniu napisałam wiele stron do pamiętnika, ale sens był tylko jeden -- nie było w nich ani radości ani szczęścia -- ogólnie odczuwałam jedynie lęk, niepewność oraz ulgę z jak gdyby wypełnienia jakiegoś obowiązku. (gdy potem kiedykolwiek byłam na czyimś ślubie, czułam żal, że zostało mi odebrane uczucie szczęścia na moim własnym ślubie, że pozbawiona byłam radości z poślubienia ukochanego człowieka, -- że nie planowaliśmy i nie mieliśmy miodowego miesiąca i ........ w ogóle ta uroczystość była do niczego nie podobna). ----
Pomijając to, że z właśnie z tamtych lat posiadam pisane przeze mnie pamiętniki, pamiętam bardzo dobrze wiele zdarzeń, wiele przeżyć, oraz bardzo dużo epizodów, które wydaje mi się mogłabym przytaczać dosłownie. ----- Zastanawiam się właśnie, jak szczegółowo powinnam opisywać moje życie z Zygmuntem, co będzie miało jakiś sens, a co lepiej pominąć milczeniem. --- Myślę, że to były bardzo ważne lata i na pewno miały jakiś wpływ na moje późniejsze życie. --- Był moim pierwszym mężczyzną - nauczył mnie miłości i wielu innych uczuć, nie tylko dobrych --- jak np. zazdrość, niestałość, niepewność, obojętność itp. ---- Były okresy, że byłam bardzo szczęśliwa (co uświadomiłam sobie dopiero, jak się później okaże, po wielu latach). ----- Nie chcę tu nikogo obwiniać za takie czy inne wydarzenia, ale na pewno nie powinnam wtedy wychodzić za mąż i na pewno nie za Zygmunta, ale i na pewno nie powinnam dopuścić do rozwodu. -- Co oczywiście nie znaczy, że czegokolwiek żałuję. -- Po prostu tak się życie ułożyło. ---- Natomiast jestem pewna, że gdybyśmy mieszkali sami, do głowy by nam nie przyszedł żaden rozwód.
Zygmunt bardzo dużo pracował i też nieźle zarabiał. Pieniądze nie były u nas żadnym problemem. --- Nie musieliśmy sobie niczego odmawiać. Zawsze mieliśmy wystarczającą ilość pieniędzy na wszystko, na co mieliśmy ochotę. --- Jednakże problemem dla Zygmunta, był brak czasu na zdobywanie klientów i odbiorców na projektowane przez niego urządzanie i umeblowanie mieszkań oraz sklepów i biur, -- musiał być stale na topie -- stąd konieczność nawiązywania jak największej ilości znajomości, z czym ja nie bardzo chciałam -- i też nie umiałam się pogodzić. -- Zygmunt uważał, że musi pokazywać się na wszystkich imprezach, jak przedstawienia teatralne, operowe (najchętniej premiery), koncerty symfoniczne i wszelkie inne wydarzenia kulturalne, czy nawet sportowe. Zaliczaliśmy więc te wszystkie spektakle teatralne, opery, koncerty w filharmonii, wieczory satyryczne, wieczorki kabaretowe i inne. – Zawsze zabierał mnie ze sobą, ale żeby on był widziany przez potencjalnych klientów -- musiał ze wszystkimi rozmawiać -- a ja wtedy czułam się jak to piąte koło u wozu.
Dwa razy w roku Zygmunt planował wyjazdy urlopowe, jeden na narty oraz jeden latem nad morze lub na jeziora, gdy już rozpoczęliśmy żeglowanie. --- Na ogół wszystkie wakacje, jak już się w końcu zaczęły -- to zwykle kończyły się wcześniej, bo z planowanych dwóch lub trzech tygodni – robił się przeważnie najwyżej jeden tydzień i wtedy albo wracaliśmy zaraz razem do domu lub tylko on wracał a ja zostawałam sama. (dwa razy podrzucił mi do Zakopanego mamę, abym się nie nudziła, względnie abym miała opiekę, a on spokój). ---- Ale najwięcej czasu traciliśmy na kłótnie i awantury, tak to się zakodowało w mojej pamięci. -- Bo on mimo wszystko lubił urywać się często sam, poza tym miał denerwujący sposób bycia, --- hałaśliwy, bardzo narzucający się, rzadko uwzględniał jakiekolwiek moje pomysły, a prawdomówność też nie była jego najmocniejszą stroną; ---- jego denerwowały moje podejrzenia z zazdrości itd. --- a mnie denerwowały jego nadskakiwania wszystkim paniom w okolicy. --- A on nawet mi głupio tłumaczył, że takie flirty nie mają znaczenia, że on wcale nie miał by nic na naprzeciw, na moje ewentualne wyskoki, ale to może raczej potem jak już będziemy mieli dzieci itp., bo wolałby aby dzieci były jednak jego, co mnie wprawiało w jeszcze większe osłupienie ??? -- Nie mogłam zrozumieć czy on to mówi poważnie ??? -- Byłam przerażona -- miałam dopiero osiemnaście lat i mimo wszystko, idealistyczne spojrzenie na świat. –
- Już chyba dwa miesiące po ślubie wprowadziliśmy sobie tak zwaną przez nas książkę życzeń i zażaleń, do której mieliśmy wpisywać swoje żale, aby wykluczyć ciągłe awantury, ale to także nie zdało egzaminu, bo właściwie pisałam tylko ja, a kłótnie jak były tak i pozostały.
Nasz dom – to delikatnie mówiąc – stał się po moim ślubie jeszcze większym domem wariatów, niż przed ślubem -- Z boku wyglądało to jak bezmyślna krzątanina na dworcu centralnym. --- Ja chodziłam do szkoły – do Liceum im Dąbrówki, oraz do konserwatorium muzycznego, -- Cześ też chodził do liceum, a Jerzyk do gimnazjum. -- Zygmunt bardzo dużo pracował, co było przede wszystkim związane ze stałymi jego wyjazdami, nagłymi, nie zaplanowanymi i nigdy nie wiadomo na jak długo. -- Mamusia jeździła często do Warszawy, albo tatuś przyjeżdżał do Poznania. --- również często przyjeżdżał wujek Brunon, rzadziej ciocia Zosia. – Ponadto tatuś dosyć często wyjeżdżał zagranicę, i wtedy zahaczał zawsze o Poznań, oraz zatrzymywał się u nas na kilka dni. -- Przyjeżdżali też państwo Sokołowscy, państwo Nowiccy, Wiera Lewandowska i czasem ktoś z wileńskiej młodzieży. -- Zamiejscowi goście i rodzina to oczywiście z noclegiem i z wyżywieniem --- ale było całe grono przyjaciół poznańskich, jak liczna rodzina Jankowiaków, państwo Budzińscy, Knastowie, Jaroszykowie, Wanda z rodziną i Leszkiem oraz niezliczona ilość Zygmunta znajomych i klientów, którzy bardzo często przewijali się - przez Mazowiecką -- a ja (?) --- ja jeszcze w wolnych chwilach miałam się uczyć (na razie do matury), -- grać kilka godzin dziennie na fortepianie, -- robić niezbędne zakupy, czasem wyrywkowo chociaż zajmować się domem ... bo przecież miałam męża .... a mąż był wyjątkowo absorbujący, w bliżej nieokreślonych terminach --- o innych intymnych sprawach wolę nie wspominać, ----- chyba nie umiałam z tego wybrnąć (???) -----
W moim pamiętniku na ten temat znalazły się między innymi takie zapiski: -
pod datą 4 września 1946 roku -- „....... W nocy z czwartku na piątek wrócił - Zygmunt. Przyjechał też Cześ z Jagódką -- oraz w piątek przedpołudniem mamusia z tatusiem i razem z nimi pan Nowicki -- więc od razu w domu zrobiło się gwarno. -- Graliśmy w siatkówkę, byliśmy w teatrze, w kinie, w palmiarni -- a w niedzielę pojechaliśmy wszyscy na wycieczkę. -- Początkowo był kłopot ze spaniem, ale w końcu jakoś się ulokowaliśmy. ---- Wieczorem przyjechała jeszcze niespodziewanie pani Wiera --- „
pod datą: 9 marca 1947 --- „...... W nocy z piątku na sobotę przyjechała mamusia z tatusiem - zdecydowaliśmy więc urządzić w sobotę wieczór, przyjęcie pomaturalne. --- Po kolacji i kawie graliśmy jeszcze w brydża, goście się rozeszli dopiero o wpół do trzeciej, -- potem trzeba było jeszcze posprzątać -- a o czwartej rano miał przyjechać wujek Brunon, ale pociąg miał ponad trzy godziny spóźnienia,....”
pod datą 18 kwietnia 1947 „ ....życie się kręci niezmienionym trybem. – Prawie codziennie ktoś albo przyjeżdża, albo odjeżdża. --- Do Zygmunta przyjeżdżają stale klienci, -- z Warszawy, Łodzi, Szczecina, -- ostatnio nawet z Wrocławia. ---- Mamusia kursuje między Poznaniem a Warszawą, ----- przyjeżdża i odjeżdża tatuś –-- tak samo wujek Brunon. –-- Zygmunt jest też stale w drodze — nawet nudno mi o tym pisać, bo nigdy nie wiem kto kiedy przyjedzie, którym pociągiem i czy zdąży na pociąg. ........ O ile Zygmunt dziś przyjedzie to będzie za dwie godziny, mamusia z tatusiem za cztery godziny -- nie mogę więc spać --- muszę czekać -- i tak jest stale ............”
Mój dom teraźniejszy był zupełnie inny, niż przedwojenny dom moich rodziców. -- Tam wszystko musiało iść jak w zegarku, -- dnie, tygodnie, miesiące wszystko według określonego planu. -- - Tata o takiej samej zawsze godzinie chodził do pracy, o takiej samej godzinie codziennie wracał z pracy, --- wszystkie posiłki też spożywaliśmy zawsze o takiej samej porze, -- wakacje były już planowane na kilka miesięcy naprzód itd. --- co stwarzało poczucie stabilności i bezpieczeństwa. --- U nas natomiast każdy dzień był zupełnie inny. Oczywiście każdy miał swoje obowiązki, których pilnował -- ale Zygmunta obowiązki, nie były określone żadnymi prawidłami. -- Zdarzało się, że rano wychodził do pracy, a wracał za dwa lub trzy dni. -- Czasem przysyłał kogoś do domu, by mu doniósł jakieś rzeczy na drogę, a czasem zawiadamiał mnie przez kogoś, że musiał wyjechać --- myślę, że tak w głębi serca, nigdy mu nie wierzyłam do końca, w konieczność tych rzekomo służbowych wyjazdów, chociaż jak już wracał do domu, to zawsze się cieszyłam i zapominałam o swoich wątpliwościach. --- Tak więc, na zmianę, albo się bardzo kochaliśmy, albo się bardzo kłóciliśmy, czyli właściwie tak, jak każde małżeństwo, ale wtedy o tym nie wiedziałam i każda sprzeczka, była dla mnie osobistym dramatem. -----
Na pierwszy wspólny urlop wyjechaliśmy w sierpniu 1946 roku do Jastarni i dopiero wtedy mieliśmy ten zaległy miodowy miesiąc, który trwał około tygodnia. ----- Byłam wtedy szczęśliwa i żałowałam, że nie mogliśmy się urwać, na ten prawdziwy miodowy *miesiąc *, zaraz po ślubie. – To był wyjątkowo szczęśliwy okres. --- Znalazłam się nad morzem po raz pierwszy od siedmiu lat. --- Tęskniłam przez te wszystkie lata do szumu morza i dalekiego, niczym nie zakłóconego horyzontu, -- tęskniłam za ogromną wolną przestrzenią, kojarzącą mi się z idealną wolnością ducha i słowa i marzeń. --- A jeszcze do tego byłam tu z ukochanym mężczyzną, wreszcie z nim sama i uczyłam się miłości. --- Po szczęśliwym przeżytym tygodniu, wracając wtedy z Jastarni do domu ogarnął mnie niewytłumaczalny smutek -- ale chyba wiedziałam, że takie dni już się powtórzą. -- I rzeczywiście nigdy już nie byliśmy z sobą tak blisko – jak wtedy nad morzem. ---- Bo te wyrywane z szarości dnia codziennego chwile szczęścia, były zawsze bardzo krótkie. ----
Drugi urlop mieliśmy dopiero za rok też nad morzem, tym razem koło Mielna w Uniestach. –-- O tym że mamy wyjechać dowiedziałam się tuż przed wyjazdem. ---- Telefonicznie zawiadomił mnie słowami * spakuj się, za godzinę mamy pociąg*. --- Ten urlop też nie trwał dłużej niż tydzień. – Było nam dobrze ze sobą , ale zupełnie inaczej niż przed rokiem. ---- Latem 1948 roku również pojechaliśmy na urlop nad morze -- tym razem znowu do Jastarni, myślę, że nie były zbyt udane wakacje, jeżeli porównać je z poprzednimi. --- Zaraz pierwszego dnia pobytu spotkaliśmy Jurka Żytowieckiego z narzeczoną i cały urlop, który trwał tym razem pięć dni, spędziliśmy razem z nimi. --- To był nasz ostatni urlop nad morzem, bowiem w następnym roku zdecydowaliśmy się na udział w miesięcznym żeglarskim kursie instruktorskim w Giżycku i właściwie przez ten cały miesiąc widywaliśmy się tylko przy posiłkach. ---
Do Zakopanego pojechałam po raz pierwszy w styczniu 1949 roku -- było to moje pierwsze spotkanie z górami (nie licząc Pienin, gdzie bywałam jako dziecko) – i byłam nimi oczarowana. -- Zresztą góry latem, to nie to samo co góry zimą, a ja tak bardzo lubiłam śnieg, w którym zakochałam się jeszcze będąc w Wilnie, gdzie były długie i białe zimy (w przeciwieństwie do Poznania). -- Pamiętam, że moja romantyczna natura, trzymała mnie nieraz godzinami w oknie, albo przed domem, wpatrzoną w padający śnieg. ---- Lubiłam ten moment, kiedy już wszystko zostało zasypane śniegiem i nagle robiła przejmująca, cudowna cisza. -- nie było słychać ani ludzkich kroków, ani stukotu kół pojazdów --- nic --- tylko ciszę. ---- A więc byłam pierwszy raz w Zakopanem i cieszyłam się ciszą. --- Pojechaliśmy w towarzystwie Łucki i Józka Oźminów. -- Byli to bliscy znajomi Zygmunta, oboje byli malarzami i bardzo uroczymi ludźmi. --- Mieszkaliśmy wszyscy w domu wypoczynkowym Zaiksu. -- Zaraz w pierwszych dniach pobytu zapisaliśmy się na kurs narciarski. -- Niestety po trzech dniach Łucka się przewróciła i złamała nogę. -- Gdy odwiedziłam ją w szpitalu i zobaczyłam częściowo na wyciągu i częściowo w gipsie, tak się przeraziłam, że odszedł mi zapał do uprawiania narciarstwa. --- Jeździłam potem trochę, ale cały czas byłam niepewna swoich umiejętności i zawsze bałam się, że się przewrócę i coś sobie złamię, tak jak Łucka. -- (Tak przy okazji --- Oźminowie są autorami fresków przedstawiających drogę krzyżową w Górnym kościele św. Michała Archanioła, mojej obecnej parafii. ---- Poza nimi poznałam wielu znajomych mojego męża, którzy byli znanymi i cenionymi artystami – lecz poza Oźminami, pamiętam dzisiaj tylko jeszcze rzeźbiarza Woźniaka. -- Jego syna spotkałam później w Sekcji Żeglarskiej AZS). ----- Byliśmy jeszcze w następnym roku na urlopie zimą w Zakopanym, ale były to bardzo krótkie wspólne wakacje -- Zygmunt wracał do pilnej pracy, a ja kończyłam urlop z moją mamą.
Moja nauka w liceum im. Dąbrówki, trwała od 6 lutego 1946 do 13 lutego 1947 roku. --- Był to system przyspieszony (2 klasy w jednym roku). -- Chodziłam do liceum żeńskiego o kierunku matematyczno – fizycznym. -- W mojej klasie było 17 dziewcząt. ---- Z początku było mi trochę łatwiej, bo już część programu klasy pierwszej przerabiałam w Otwocku. -- Natomiast narobiłam sobie kłopotu ze zmianą nazwiska, bo zapisałam się do szkoły jeszcze pod panieńskim nazwiskiem, a potem ślub tak jakoś odbył nagle i było z tym dużo zamieszania, że zapomniałam o zmianie dokumentów. -- Gdy przyszłam pierwszy raz do szkoły, nie zostawiłam w domu obrączki, więc szybko ją przełożyłam na drugą rękę i zainteresowanym koleżankom powiedziałam, że jestem zaręczona i tak to przez jakiś czas trwało, bo bałam się przyznać, że wyszłam za mąż. Aż ktoś z moich znajomych nie wiedząc o tym szukał mnie w szkole pod nowym nazwiskiem, wszystko się wydało i wywołało dużą sensację i znowu byłam ośrodkiem zainteresowania, ale nie aż tak wielkim, bo w klasie były same dziewczyny. ---
Maturę zdałam 13 lutego 1947 roku, -- ale znając mojego pecha, oczywiście nie mogło obyć się bez przygód i kłopotów. --- Zaczęło się od tego, że w dniu egzaminu pisemnego z matematyki, zachorowała nasza nauczycielka, na której ewentualną pomoc bardzo liczyłyśmy. -- Dziewczyny wszystkie były zdenerwowane, więc dosyć często wychodziły, a i tak wyliczyłyśmy te zadania dosyć marnie, prawie każda miała jakieś błędy, więc nastroje były minorowe. -- Pojechałyśmy potem do domu naszej chorej nauczycielki, która nam wytłumaczyła, jak należało te zadania rozwiązać. -- Spodziewałyśmy się więc kiepskich stopni, ale jak po tygodniu przyszłyśmy do szkoły po wyniki i na egzaminy ustne, dowiedziałyśmy się, że podczas egzaminu pisemnego, ktoś znalazł w toalecie jakieś ściągi z matematyki -- było ogólne oburzenie ciała pedagogicznego, stwierdzono, że nasza praca maturalna nie była pisana samodzielnie więc musi zostać unieważniona. -- Byłyśmy przerażone. --- Rozpatrywano potem dwie możliwości, albo nie zaliczyć nam matury, albo pozwolić nam pisać po raz drugi. ---- Wybrano drugą wersję, co potraktowano jako wielką łaskę. --- Więc ze szkołą rozstałam się w sposób niezbyt sympatyczny. – Nauczyciele mieli pretensje do nas, a my do nauczycieli, bo nikt nie wiedział dokładnie o co chodzi, a żadna dziewczyna z naszej klasy do niczego się nie przyznała.
Jedyną pamiątką po tej szkole, jaką posiadam, jest seria wspólnych zdjęć, wykonanych na podwórku przed gmachem szkoły na ulicy Różanej, gdzie wtedy mieściło się gimnazjum i liceum im. Dąbrówki. --- Zdjęcia zostały zrobione w dwóch terminach: na zakończenie pierwszej klasy, oraz na zakończenie drugiej klasy, to jest już po otrzymaniu świadectw maturalnych. --- (Dowodem na dwa terminy zrobionych zdjęć, były nasze różne sukienki). -- Przyjaźniłam się wtedy w liceum, właściwie tylko z jedną dziewczyną, chyba miała na imię Halinka (nazwiska nie pamiętam) była uzdolniona plastycznie i chciała w tym kierunku studiować. --- Uczyłyśmy się razem, ale raczej u mnie, poza tym się nie spotykałyśmy, ale to z mojej winy, bo ja nigdy nie miałam na nic czasu. --- Potem, już po tej nieudanej pisemnej maturze z matematyki więcej się nie spotykałyśmy.
Mniej więcej w dniach zdawania matury, zorganizowała spotkanie nasza przedwojenna klasa ze szkoły św. Kazimierza. -- Zebraliśmy się u Krysi Szycównej w towarzystwie naszej wychowawczyni – Stefanii Cieślińskiej, oraz dyrektorki – Marii Rozmuskiej i kierowniczki szkoły – Tekli Krotoskiej. -- Mam zdjęcie z tego spotkania. ---- Poza trzema paniami z grona pedagogicznego znajduje się dwanaście osób. --- Gdy tak teraz patrzę na to zdjęcie, myślę, że musiało to być dziwne spotkanie. -- Nie widzieliśmy się ponad siedem lat. Czyli rozstaliśmy się jako dzieci, a teraz spotkaliśmy się jako już prawie dorosła osiemnastoletnia młodzież. -- A ja jedna byłam już od roku mężatką. -- Może dlatego czułam się jakoś dziwnie obco. Stwierdziłam, że bardzo mało pamiętam szczegółów z naszego dawnego życia, natomiast oni pamiętali ich mnóstwo, sypali nimi jak z rogu obfitości. -- Widocznie moje życie bardzo daleko odbiegło od dawnej, pierwszej szkoły, -- no i miałam już przecież własny dom. --- Teraz również -- oni mieli w planie zabawę do rana, -- a ja miałam jeszcze tego dnia iść z Zygmuntem na mój pierwszy bal, organizowany przez młodych plastyków w auli Wyższej Szkoły Ekonomicznej. -- Oczywiście wybrałam bal i myślę, że dobrze zrobiłam bo źle bym się czuła z mężem na szkolnej zabawie mojej dawnej klasy. --- Ta moja pierwsza w życiu, klasa spotykała się jeszcze przez bardzo wiele lat, zawsze w dniu 2 września, w dniu imienin naszej wychowawczyni. -- Ja też czasem brałam udział w tych spotkaniach, ale raczej rzadko. -- Teraz już nie ma tych spotkań, skończyły się może już ponad dziesięć lat temu gdy umarła nasza wychowawczyni pani Stefania Cieślińska. --- Potem spotykaliśmy się już tylko sporadycznie w coraz mniejszym gronie, (zresztą w Poznaniu mieszkało zaledwie kilka osób z naszej dawnej klasy) a od trzech lat zapadła cisza i już nic o nich nie wiem. ----
Natomiast 7 stycznia 1946 roku zdawałam egzamin do konserwatorium, zdałam go bardzo dobrze i zostałam przyjęta do klasy fortepianu dyrektora Lewandowskiego na drugi rok kursu średniego (czyli kolejny siódmy). --- Najbardziej lubiłam spotkania uczniów klas fortepianu pomiędzy zajęciami (podobnie było też w konserwatorium w Wilnie) -- co chwilę zmienialiśmy się przy fortepianie i każdy grał na co tylko miał ochotę, a reszta zawsze tańczyła -- było to wspaniałe uczucie -- tak jak gdyby odbywał się jakiś koncert, w którym wszyscy braliśmy udział, a jak się nam udało to również śpiewaliśmy --- cudowne chwile. --- Natomiast w przedmiotach teoretycznych miałam zaległości, ale nie tylko ja. -- O ile pamiętam mieliśmy je nadrobić w okresie dwóch lat. --- Nauka zaczęła się już 14 stycznia 1946 roku -- Nie szło mi najlepiej, bo miałam za mało czasu, aby wszystko razem pogodzić, a czasem nawet pokrywały mi się godziny lekcji w szkole i w konserwatorium. -- Miałam też kłopoty z dostosowaniem się do programu nauczania. --- Nie było żadnych możliwości wyboru utworów do grania (tak jak to było w konserwatorium w Wilnie), żadnych odstępstw, po prostu jeden program i trzeba było go realizować. --- Miałam trudności z prawidłowym wykonaniem jakiegoś utworem (nie pamiętam już dziś z jakiego) i nie mogłam przez niego przebrnąć, co wprowadzało mnie w przygnębienie. --- W końcu, z wielkim żalem, przerwałam naukę muzyki w czerwcu 1947 roku nie przystępując do egzaminu. – ( po trzech latach wznowiłam naukę gry na fortepianie, prywatnie i uczyłam się do chwili urodzenia dziecka -- potem już do niej nie wróciłam, ---- chwilami było mi żal --chociaż właściwie nie było czego żałować -- bo miałam jakąś wadę w palcach, która by mi i tak uniemożliwiała perfekcyjnie wykonawstwo, ale trochę mogłabym grać, chociażby dla siebie). – 
Ponieważ Zygmunt nie zaakceptował mojego pomysłu pójścia na studia wyższe -- ukończyłam, już po zdaniu matury, w roku szkolnym 1947/48 półroczny kurs handlowy i trzymiesięczny wyższy kurs księgowości w prywatnej szkole handlowej -- tak na wszelki wypadek, aby chociaż trochę zdobyć umiejętności praktycznych. --- I na tym moja edukacja, jak na razie się skończyła na okres piętnastu lat. -- Czułam się wtedy oszukana, byłam zupełnie pewna, że pójdę na studia, wydawało mi się, że wyraźnie o tym mówiłam przed ślubem i studia były dla mnie oczywiste, a on mi wymyślał inne zajęcia. --- Najpierw chciał abym chodziła do fabryki mebli i zapoznała się tam z wszystkimi działami pracy, jak administracją, księgowością, zaopatrzeniem, materiałami, magazynowaniem itp. --- Jeździłam więc tam prawie codziennie i usiłowałam się zorientować na czym polega ich praca, a w czasie MTP przebywałam stale na stoisku fabryki. -- Może to nawet w założeniu, nie był taki głupi pomysł. -- Ze strony jego wspólnika w fabryce pracowały cztery osoby, więc ja miałam pewnie być jakąś przeciw wagą, bo pracować nie bardzo mogłam gdyż zwiększałabym podatek dochodowy mojego męża. -- Miałam tylko poznać zarządzanie tym przedsiębiorstwem oraz dowiedzieć się wszystkiego o jego organizacji, rozliczaniu itp. --- W efekcie pomysł jednak nie wypalił, bo za trzy lata fabryka została upaństwowiona. --
Potem wymyślił żeglowanie, nie wiem czy to miało zajęć mi czas, ale tak wyszło. -- W pierwszej chwili nawet się za bardzo nie buntowałam, bo w klubie rzeczywiście działo się dużo ciekawych rzeczy, poznałam mnóstwo nowych ludzi, wkroczyłam w jakiś okres dalszej szaleńczej zabawy --- jako krzywdę odczułam to dopiero wtedy, gdy już zostałam sama i brak wykształcenia uniemożliwił mi podjęcie sensownej pracy.
A więc w 1947 roku, Zygmunt wpadł na pomysł zapisania się do klubu żeglarskiego, który natychmiast zrealizował; zostaliśmy więc członkami JKW, ukończyliśmy kurs żeglarski, zdobywając uprawnienia do prowadzenia jachtów. -- W tym czasie zaczęliśmy się zaprzyjaźniać z dość liczną grupą osób przyjeżdżających do klubu i żeglujących oraz bawiących się razem z nami. -- Byli to nasi pierwsi instruktorzy jak Aleksander Zieliński i Benon Kwaśniewski, oraz Czesław Białecki i Edmund Byliński, z którymi byliśmy potem na kursie instruktorskim w Giżycku -- jak również Franek Kaczmarek, Zyga Koszyca, Zbyszek Czarnecki, Heniu Braun z córką Mirą, Stasiu Bielecki, Janka Urbaniak, Heniu Zielazek i inni. -- Potem w grudniu tego samego roku Zygmunt został sekretarzem Zarządu Klubu, a biuro jego fabryki było po części również sekretariatem klubu. -- Wspominam to dlatego, że ta jego decyzja znowu zaciążyła na moim życiu i poplątała mi je zupełnie -- o czym wtedy oczywiście nie wiedziałam. -- Od tego czasu moja opowieść powinna iść dwoma drogami -- jedna to powieść o perypetiach rodzinnych, a druga o nurcie, który porwał mnie ze sobą, nie pytając o zgodę -- bo takie było właśnie dla mnie, związanie się z organizacjami żeglarskimi. -- Ponieważ jest to jednak opowieść o mojej rodzinie zmuszona jestem tę drugą ścieżkę życia, potraktować tylko wyrywkowo, chociaż zawładnęła mną na okres 60 lat. ----- Próbowałam się z tym tematem rozliczyć, pisząc w mojej witrynie internetowej wspomnienia pod tytułem *Sześćdziesiąt lat w cieniu żagla*. Może je potem umieszczę w tym opracowaniu w osobnym rozdziale.

2.5.3. Poznań – Warszawa 1947–1953

Jak już wspomniałam tatuś od grudnia 1947 dysponował, wprawdzie służbowym, ale własnym dwupokojowym mieszkaniem w Warszawie w śródmieściu przy ulicy Zgoda narożnik Chmielnej. --- Umeblowanie zostały przywiezione z Poznania, częściowo rodziców przedwojenne, które uchowały się w Zygmunta fabryce, a częściowo załatwione teraz przez Zygmunta. -- (W tym samym mniej więcej czasie zostało zlikwidowane mieszkanie wujostwa w Otwocku, bo wujek Brunon otrzymał bardzo ładne trzypokojowe mieszkanie służbowe również w śródmieściu Warszawy na ulicy Oboźnej ). --- Mogło by się więc wydawać, że przynajmniej sprawy mieszkaniowe dobrze się ułożyły --- ale swój pokój na Mazowieckiej mamusia zatrzymała, no i nadal mieszkała tam reszta rodziny, czyli ja z Zygmuntem, Babcia, Jerzyk i Cześ -- więc podróże odbywały się nadal, wprawdzie trochę rzadziej ale za to ja dołączyłam powoli do osób podróżujących, -- jeżdżąc na różne święta i uroczystości rodzinne do Warszawy. – Lubiłam te wyjazdy do Warszawy, ponieważ otoczenie mamy mieszkania diametralnie różniło się od moich w Poznaniu, gdyż nasza dzielnica była jednak przedmieściem, -- i tak jak na przedmieściach niewielkich miast posiadała bardzo słabo rozwinięty handel. -- Aby cokolwiek kupić (w tamtych czasach) poza zwykłymi towarami spożywczymi, trzeba było jechać do centrum miasta w okolice Starego Rynku, czy Placu Wolności, czyli mniej więcej pół godziny w jedną stronę, tak że wydostanie się z domu niepostrzeżenie nie byłoby w ogóle możliwe. --- U mamy wystarczyło wyjść z domu i było się w otoczeniu wielu sklepów i domów towarowych o wszelkich specjalnościach, zupełnie nieźle zaopatrzonych, -- dla mnie wiązało się to z nieograniczoną swobodą, z której zresztą korzystałam na początku każdego pobytu bez opamiętania. -- Nawet jeżeli nie chciałam nic kupić, ale chociaż mogłam pokręcić się po sklepach i nacieszyć oczy wystawionymi towarami.
Ponadto zwiększyły się również moje obowiązki i zaangażowanie w Jacht Klubie Wielkopolski. W 1948 roku zostałam sekretarzem klubu, ponadto byliśmy z Zygmuntem, w następnym roku, na kursie instruktorskim i podjęłam potem po ukończeniu kursu, działalność szkoleniową na terenie klubu i okręgowego związku żeglarskiego. ---- W tym czasie Zygmunt pobudował w klubie domek campingowy, dosyć duży dwupokojowy, tak, że mieliśmy teraz w Kiekrzu odskocznię, gdzie przebywaliśmy w wolnych chwilach przez cały sezon, goszcząc tam zarówno rodzinę jak i dosyć duże grono znajomych.
Rok 1948 postawił też na mojej drodze życia pokusę w postaci Olka Jaroszyka . -- Oboje byliśmy sobą zauroczeni, już właściwie od pierwszego spotkania w 1945 roku -- a teraz po ponownym zbliżeniu się naszych rodzin, uczucie znowu wybuchło ze zdwojoną siłą. --- Przez ponad rok chodziliśmy koło siebie i ze sobą, bujając w obłokach. -- Jeździliśmy do Kiekrza na żeglowanie, chodziliśmy na spacery, chodziliśmy do teatru i na tańce, ale na ogół zawsze staraliśmy się przebywać w dużej gromadzie. ----- Olek był wspaniałym chłopakiem, bardzo dobrze grał na fortepianie, miał bardzo ładny głos, a ponadto był zawsze pogodny, zawsze uśmiechnięty, opiekuńczy i doskonale wpływał na moje samopoczucie. ---- Czekaliśmy na cud, a ponieważ cud się nie zjawiał, wiedzieliśmy, że musimy się rozstać. -- Pomimo rozstania, czułam, że coś nas nadal łączy chociaż już się nie spotykaliśmy. -- Olek ożenił się w sierpniu 1951 roku. --- Nasze rodziny, a zwłaszcza nasze mamy przyjaźniły się do końca życia. (A Olek nie żyje już ponad dwadzieścia lat).
W dniu 29 stycznia 1950 roku umarła babcia Balbina -- Potknęła się w domu o próg między pokojem a holem, przewróciła się i złamała sobie nogę w biodrze. Musiała zostać odwieziona do szpitala i po kilku dniach zmarła -- miała 85 lat. ----- Pogrzeb odbył się 1 lutego1950 roku w Poznaniu na cmentarzu przy ulicy Lutyckiej. ---
Rok 1950 był niestety kolejnym, bardzo pechowym dla mnie rokiem, ---- bo w tym też roku zaczęła nam się komplikować sprawa mieszkaniowa na Mazowieckiej. -- Zostały zmienione jakieś przepisy państwowe czy lokalne i nasza willa została znowu włączona do miejskiej gospodarki lokalami. -- Każdej rodzinie przysługiwał teraz jeden pokój, chyba że jakiś pokój służył do pracy, lub była liczna rodzina itp. ---- Nam by się ewentualnie należały dwa pokoje, bo jeden byłby Zygmunta pracownią, a drugi – pokojem mieszkalnym -- ale w dolnych dwóch pokojach zameldowana była tylko mama ale i tak wszyscy wiedzieli, że tu nie mieszka. -- W połowie roku 1950 wyprowadził się Cześ, a Jerzyk został zabrany przez mamę do szkoły do Warszawy. Tak, że jeden pokój musieliśmy wynająć, -- woleliśmy znajomym -- i wtedy wprowadzili się państwo Sobiescy, znajomi Zygmunta. -- Byli bardzo mili i zaprzyjaźniliśmy się z nimi bardzo szybko -- ale było nam ciasno, a ponadto nie byliśmy już w domu sami. ------
Moje współżycie z Zygmuntem gmatwało się już od dawna, ------ o rozwodzie mówiło się (to znaczy najwięcej mówiła moja mama) co najmniej od dwóch lat, ale nas zawsze coś przed tym wstrzymywało -- Już wydawało się, że coś się może naprawi, bo w marcu 1950 roku zaszłam w ciążę, lecz nie zdążyłam się jeszcze z tym nowym stanem oswoić, kiedy w pierwszej połowie czerwca poroniłam. -- Przez jakiś czas nie mogłam się z tym pogodzić, a potem nasze sprawy zaczęły się jeszcze bardziej plątać. – Na horyzoncie pojawił się znowu Benon, tym razem w nieco innym charakterze, a ja też patrzyłam na niego bardziej przychylnym wzrokiem -- ponieważ Zygmunt miał dla mnie coraz mniej czasu. – W tym roku Zygmunt nawet, po raz pierwszy pojechał sam na wakacje, nad morze. -- Gdy chciałam do niego dojechać, to on już zdążył, wrócić. --- Jesienią pojechał sam na Mazury, niby mi proponował abym z nim pojechała, ale zanim się zdecydowałam, to już go nie było. --- Reasumując wszystko w wielkim skrócie --- w końcu doszło do tego, że nie było już czego naprawiać, a gdy w styczniu 1951 roku podjęłam pracę zawodową -- Zygmunt uznał to za moją chęć usamodzielnienia się, zabrał swoje rzeczy i wyprowadził się najpierw do swoich rodziców na Wyspiańskiego, a potem wystąpił o rozwód i przeniósł się do Warszawy. -- Rozwód otrzymaliśmy 12 października 1951. -- Nasz rozwód skłócił do reszty moją mamę i mnie z wujkiem Albinem. -- Gdy Zygmunt się wyprowadził, swój pokój odstąpił znajomemu -- inżynierowi - Jurkowi Szynkowskiemu.
Minęło pięć lat, minęło moje pierwsze małżeństwo, minęły lata młodzieńcze. Pozostałam sama. --- Nie przypuszczałam, że moje pójście do pracy, zostanie potraktowane przez Zygmunta jako chęć odsunięcia się od niego -- Po prostu gdy on mi powiedział, że bez niego nie będę miała z czego żyć, a trafiła mi się praca zupełnie przypadkowo, to oczywiście natychmiast ją przyjęłam, żeby mu udowodnić, że to nie jest taki wielki problem. --- Jednakże w głębi serca uważałam, że nie powinniśmy się rozchodzić. –- Naprawdę małżeństwo traktowałam bardzo poważnie, a ślub kościelny był dla mnie jedyny i obowiązujący do końca życia, (zresztą temat przedyskutowany z Olkiem wiele razy, umocnił mnie jeszcze w moim przekonaniu). --- Była szansa na poprawę stosunków między nami, bo mieszkaliśmy już sami, w każdym razie bez mamy, która wtedy już miała mieszkanie w Warszawie, ale jak tak postanowił, to trudno. – Może przegapiłam coś ważnego, albo Zygmunt coś przegapił, -- albo coś działo poza mną, -- bo jestem przekonana, że nie było aż tak ważnego powodu, abyśmy musieli się rozstać. --- Mam wrażenie, że w moim życiu tak się wszystko dziwnie układało, że wtedy gdy byłby czas jeszcze sobie dokładnie swoje postanowienia czy zamierzenia przemyśleć i coś zmienić --- to długo nic się nie działo, a gdy nadchodziła jakaś przełomowa chwila -- to nagle - jak wystrzał rakiety -- wszystko zostało przemieszane, przewrócone do góry nogami -- i rzecz stała się nie do uratowania. ---- Tak wydarzyło się i tym razem - w pewnej chwili on wyszedł z domu -- ja zostałam sama -- a na jego miejscu mieszkali już zupełnie obcy ludzie -- i nic już nie można było zrobić. ---
Więc bez słowa zamknęłam tę kartę mojego życia i postanowiłam, że wszystko stało się właściwie po mojej myśli. -- (To, że jestem teraz sama nie ma żadnego znaczenia, -- bo teraz to wszystko jedno, a na starość to i tak każdy pozostaje sam, (a na pewno sam umiera !). --- Uznałam ponadto, że życie z nim było jednym pasmem goryczy i rozpaczy związane z koniecznością życia z dużo starszym, niewyrozumiałym, stale zdradzającym mnie mężem, dla którego byłam jedynie zabawką i narzędziem w załatwianiu spraw zawodowych. -- Odczułam ulgę, że się pozbyłam człowieka, który mnie nie doceniał i traktował jako uzupełnienie mieszkania. --- No i rzeczywiście, -- zacięłam się i przez całe moje późniejsze życie unikałam jakichkolwiek z nim kontaktów, -- nawet miałam żal do mamy, że się z nim spotyka, lecz mama stwierdziła, że to przecież jej bratanek i moje fanaberie jej nie obchodzą, (bo jak przestał być moim mężem to znowu zaczęła go lubić (? !)). --- Przez te czterdzieści lat widziałam się z nim tyko kilka razy na obowiązkowych spotkaniach rodzinnych, a rozmawiałam – zaledwie trzy razy: -- w 1976 roku na pogrzebie wujka Brunona, który był jego ojcem chrzestnym, w 1982 roku na pogrzebie mojego taty; oraz kiedyś, krótko przed jego śmiercią, gdy przyszedł odwiedzić moją mamę, a ja już byłam na emeryturze, więc będąc w domu nie mogłam się od rozmowy wykręcić. -- Powiedział mi wtedy na pożegnanie, że nasze rozstanie było błędem i myśli, że oboje tego żałujemy. --- Zupełnie na to nie zareagowałam i chyba wtedy nawet nie przyjęłam tego do wiadomości. --- Lecz teraz któregoś dnia, pisząc już te wspomnienia, które miały być właściwie o Tatusiu, ale chcąc odświeżyć sobie pamięć zajrzałam do moich starych pamiętników --- i gdy nieopatrznie zaczęłam czytać zapiski z lat mojego pierwszego małżeństwa -- przeżyłam szok. --- To co tam przeczytałam, zupełnie mi się nie zgadzało z tym, co przez całe swoje dorosłe życie pamiętałam -- Zapytywałam siebie ze zdumieniem -- co to wszystko znaczy? -- czy myśmy to naprawdę przeżyli? -- czy takie naprawdę było nasze życie? --- jak to się stało, że moja pamięć postanowiła to usunąć? ---- Nie chcę na razie przeprowadzać głębszej analizy tych zapisków, bo są tam wymieszane ze sobą najróżniejsze uczucia, które nie mogły być jednoznaczne przy codziennym przelewaniu na papier szczegółowych, jak najbardziej intymnych myśli oraz wydarzeń ----- ale czytając mój pamiętnik ogólne wrażenie jest diametralnie różne -- jest to wzruszająca opowieść miłosna, pełna zachwytu nad wspólnym życiem -- gdzie wszystkie uczucia i odczucia są przepełnione romantyczną miłością, nie tylko seksem, od którego być może wszystko się zaczęło, -- ale nawet i niepewnością czy ja na tę miłość zasługiwałam. --- Oczywiście po jakimś czasie życie nam się poplątało i doprowadziło do rozwodu. ------ Pomijając wszystkie wspomnienia i uczucia, gdy patrzę teraz na to z pozycji moich osiemdziesięciu lat - stwierdzam, że on mając wtedy trzydzieści pięć lat -- był właściwie bardzo młodym człowiekiem -- bez większego życiowego doświadczenia (przez całą wojnę przebywał w obozie jenieckim) i wcale nie musiał wszystkiego umieć i wiedzieć, a ja wymagałam od niego wszelkich mądrości świata. ---- Tak na marginesie sprawy, czasem trochę dziwnie mi pisać o ludziach z dawnych czasów, którzy wtedy byli tacy młodzi i ja ich takimi właśnie widzę, teraz z perspektywy moich osiemdziesięciu lat. ---- Lecz dzisiaj o wielu nic nie wiem, nawet czy jeszcze żyją? --- Ale wtedy gdy rozeszłam się z Zygmuntem, wszystko sobie jeszcze inaczej wyobrażałam --- wierzyłam jeszcze w szczęście, wierzyłam jeszcze w miłość, wierzyłam jeszcze, że mogę przeżyć tysiące cudownych chwil ---- chociaż w pewnym momencie wydawało mi się , że już się wypaliłam, bo poczułam się nagle samotna i opuszczona ...................

2.5.4. Poznań -- 1951 – 1961(1965) Małżeństwo z Benonem

Gdybym miała podać kolejny ważny dzień w moim życiu, powinnam napisać, że w dniu 31 marca 1953 roku wzięłam ślub (oczywiście cywilny) z Benonem Kwaśniewskim. -- Z tym Benonem, o którym pisałam kiedyś w pamiętniku, że między nami nie ma mowy o żadnym uczuciu, że czasem go nawet nie lubię, uznaję tylko jego umiejętności żeglarskie i jeżeli trochę z nim flirtowałam, czy nawet romansowałam --– to tylko na złość Zygmuntowi ------ I tak na pewno było. ------- Ale teraz to chyba Benon znalazł się w niewłaściwym miejscu i o niewłaściwej porze -- a ja ? No właśnie, a co ja? --- co się ze mną wtedy działo? --- jak miało się potoczyć moje dalsze życie? --- i czy ja w ogóle miałam wpływ na cokolwiek?
Przecież przez te dwa i pół roku znowu wydarzyło się bardzo wiele. -- Rodzice mieszkali już teraz stale w Warszawie (chociaż mamusia była zameldowana nadal w Poznaniu dla utrzymania tego swego jednego pokoju na parterze willi na Mazowieckiej), a Jerzyka, który już wtedy chodził do szkoły w Warszawie, powołano w połowie 1951 roku do zasadniczej służby wojskowej. Jego jednostka wojskowa znajdowała się pod Lublinem. -- Ja pozostałam sama w Poznaniu i pracowałam w biurze Spółdzielni Muzyków Pedagogów, a równocześnie pobierałam tam lekcje w klasie fortepianu. -- Jeżeli piszę, że byłam sama to znaczy, że nikt z rodziną ze mną nie mieszkał – bo wraz ze mną tu na Mazowieckiej mieszkali, jak już wspominałam, państwo Sobiescy i państwo Szynkowscy. -- Był jednak taki moment, że było mi bardzo przykro, że rodzice zostawili mnie samą w Poznaniu, zupełnie się nie zastanawiając, czy po tych dramatycznych przeżyciach z Zygmuntem nie potrzebowałam ich pomocy czy opieki, zwłaszcza, że w pewnym sensie to oni mi właściwie zafundowali to małżeństwo. -- Ale ponieważ nic mi nie zaproponowali, udawałam, że jestem zupełnie zadowolona z tego co się stało i nie potrzebuję niczyjej pomocy, chociaż chwilami czułam się jak pies na łańcuchu, pozostawiony dla pilnowania mieszkania. –
Ale tak ogólnie to --- byłam wtedy z życia zadowolona, --- i z tego, że pracuję, -- że jestem samodzielna, -- i z tego, że uczę się muzyki, -- i z tego, że mam zajęcie od rana do wieczora i nie odczuwam zbyt boleśnie swojego osamotnienia. --- Najgorsze jednak były noce spędzane w samotności, a tu nadchodziła wiosna ------ a ja nie utraciłam jeszcze wszystkich marzeń, śniła mi się jeszcze jakaś nowa miłość, -- miałam dopiero dwadzieścia trzy lata, mogłam się przecież jeszcze zakochać --- zaczęłam trochę myśleć o Kiekrzu -- chociaż w pierwszym oszołomieniu chciałam się z klubu wypisać, bo trochę było mi głupio jeździć tam teraz samej. --- Pamiętnika już więcej nie pisałam, więc albo - nie miałam na to czasu -- albo -- nie byłam zakochana, -- bo jak mi kiedyś ktoś udowadniał – że tylko zakochani piszą pamiętniki. ---
Nie pamiętam, jak to się stało, że jednak z klubu się nie wypisałam, ale inicjatywa wyszła od zarządu -- może od Zbyszka Czarneckiego, albo od Zdzicha Kowalewskiego, albo może i od Benona. --- Bo w klubie nadal działała sekcja młodzieżowa, do której należałam. -- Sekcja młodzieżowa, lub, jak niektórzy ją nazywali -- sekcja artystyczna --- powstała spontanicznie jesienią 1949 roku, na zorganizowanej przez Jacht Klub wycieczce do obserwatorium meteorologicznego na Ławicy. – Grupą tą opiekował się z ramienia Zarządu, Zbyszek Czarnecki. -- Była to grupa osób na ogół w wieku studenckim, więc ja do nich wiekiem bardziej pasowałam niż do równolatków mojego pierwszego męża. -- Zajmowaliśmy się organizacją wieczorków tanecznych, bali, imprez rozrywkowych itp., oczywiście sami bawiąc się przy tym najwięcej. ---- Poza tym byłam chyba klubowi potrzebna jako instruktor żeglarstwa i jako zawodniczka, czego najlepszym dowodem był wyjazd z liczną ekipą klubową, we wrześniu 1951 roku, na żeglarskie mistrzostwa Polski kobiet i mężczyzn do Giżycka. -- Tam odniosłam mój pierwszy sukces sportowy, bo zdobyłam srebrny medal i tytuł wicemistrzyni Polski w dwuosobowej klasie PZ-12 (z Hanią Grzybkówną), -- a w sierpniu 1952 roku --- odniosłam drugi sukces -- złoty medal i tytuł Mistrzyni Polski w jednoosobowej klasie O-36 na Mistrzostwach Polski Kobiet w Kiekrzu. -------
A więc, jak już wspomniałam, prawie przez dwa i pół roku przebywałam w Poznaniu sama. – Zygmunt chyba, zaraz po rozwodzie wyjechał do Warszawy. --- Na początku 1951 roku Cześ zaprzyjaźnił się z jakąś kobietą i wyprowadził się do niej z Mazowieckiej, a niedługo potem też przeniósł się do Warszawy, tak, że właściwie cała moja rodzina mieszkała w Warszawie -- a ja jeździłam tam tylko na święta i na mamy imieniny -- to zaledwie kilka dni w roku. -- Docierały do mnie pewnie, od czasu do czasu jakieś wiadomości i plotki o innych członkach dalszej rodziny, lecz raczej z dużym opóźnieniem ale jak zwykle ja, nie zwracałam na to szczególnej uwagi. -- Doszło do mnie wprawdzie że Zygmunt w Warszawie wprowadził się do jakiejś starszej, nawet od niego, kobiety i że ma z nią syna, ale o tym musiałam się dowiedzieć znacznie później, bo jak się teraz okazało, mój syn jest o rok starszy od jego syna. --- W tym też mniej więcej czasie ożenił się Cześ, ale chyba nawet nie zdążyłam poznać jego pierwszej żony, bo bardzo szybko się rozeszli.
Natomiast ten nowy okres w moim życiu (po rozwodzie z Zygmuntem) był bardzo urozmaicony, zupełnie inny od poprzedniego i pomijając uczucia rozczarowania i nocnych tęsknot -- właściwie był cudowny. --- Miałam pełną swobodę, --- pierwszy raz w życiu mogłam robić to co chciałam ----- nikt mnie nie krytykował, nikt na mnie nikomu nie skarżył, nikt nie stawiał mi żadnych żądań, nikt nie kazał mi się stale z czegoś tłumaczyć, nie miałam też tłumów gości -- ani żadnych nieprzewidzianych i nie wiadomo skąd się biorących, zobowiązań. ---- Powoli zaczynało się też poprawiać moje zdrowie, zniknęły tajemnicze bóle, leczone stale bez widocznej poprawy przez pana Adasia Jankowiaka i pozbyłam się wszystkich dolegliwości stresowych. ---- Pieniędzy może nie było za dużo, ale trochę dorabiałam przepisywaniem na maszynie tekstów, które dostarczał mi Cześ, z biura projektów, w którym pracował, będąc jeszcze w Poznaniu. -- W mojej pracy czułam się również bardzo dobrze, - byłam lubiana, zresztą znacznie młodsza od innych współpracowników, z których większość była nauczycielami muzyki -- byłam też uczennicą spółdzielni muzyków, w klasie fortepianu u pani prezes spółdzielni – więc były powiązania nie tylko biurowe -- a gdy uzyskałam tytuł mistrzyni Polski w regatach żeglarskich -- to cała spółdzielnia była ze mnie dumna. ----
Po pracy chodziłam przeważnie do restauracji na obiad (bo dla siebie samej, we wspólnej kuchni nie chciało mi się gotować). -- Potem, mniej więcej po roku, zaczął mi towarzyszyć Benon. --- On też już wtedy pracował -- w biurze projektów przemysłu gumowego --- i wolał jeść obiad w mieście niż na Podolanach. -- Z czasem zaczęło się nam takie życie coraz bardziej podobać. -- Jeździliśmy teraz razem do Kiekrza -- jeździliśmy razem na regaty, -- razem prowadziliśmy szkolenie żeglarskie ---- razem spędzaliśmy urlopy, -- wkrótce zamieszkaliśmy razem --- na Mazowieckiej, chociaż na razie nieoficjalnie. --- Byliśmy jeszcze w miarę młodzi --- jeszcze snuły nam się po głowie jakieś marzenia. -- Razem zachwycaliśmy się wodą i wiatrem -- morzem i górami --- całą przyrodą, tak lubianą i uwielbianą przeze mnie. -- Benon chodził ze mną na spacery w gwiaździste i w księżycowe noce -- jeździliśmy też nocą do Strzeszynka, gdzie robił mi zdjęcia nad jeziorem przy świetle księżyca --- itp. ---- i zawsze miał dla mnie czas. --- Gdy zostałam skierowana przez zakład pracy na miesięczny kurs do Krakowa -- przyjeżdżał do mnie co tydzień. -- Każdą wolną chwilę spędzaliśmy razem. -- Byliśmy razem na wakacjach nad morzem w Niechorzu, gdzie przeżyliśmy wspaniałe dwa tygodnie, korzystając z codziennych morskich kąpieli bez względu na pogodę, robiliśmy sobie ciekawe wycieczki po najbliższej okolicy, oraz pływaliśmy kajakiem na przymorskich jeziorach itp. Dla mnie były to wyjątkowe wakacje -- czułam się na nich zrelaksowana, swobodna i bezpieczna tak, jak nigdy przedtem. --- Potem byliśmy nawet kiedyś przez tydzień w Warszawie u moich rodziców. ---- Żyliśmy więc sobie beztrosko, nie licząc się z niczym i z nikim, wzbudzając chyba wielkie zgorszenie wśród mojej i jego rodziny. --- Wydaje mi się, że byliśmy w tamtym czasie bardzo szczęśliwi. --- Co wpłynęło na naszą decyzję z tym ślubem też dzisiaj już nie pamiętam, bo nigdy przedtem nie snuliśmy żadnych planów matrymonialnych --- wszystko nastąpiło nagle i z niewiadomych powodów. -- W pierwszej połowie marca 1953 roku byliśmy jeszcze na nartach w Zakopanym razem z moimi rodzicami, -- i nie było o tym mowy --- (czuliśmy się nawet trochę niezręcznie bo mieszkaliśmy we czwórkę w jednym pokoju -- ale wszyscy robili dobre miny do złej gry -- i jakoś nam ten urlop przeszedł bez większych zgrzytów). --- A kilka dni później telefonowałam już do mamy, prosząc żeby przyjechali do Poznania, bo pojutrze jest mój ślub, --- moja mama była wyraźnie zgorszona -- nawet dziwnie się zapytała -- czy może wiedzieć z kim ? --- gdy odpowiedziałam, że z Benonem -- to udawała wielkie zdziwienie, lecz nie ukrywała niezadowolenia --- niemniej jednak przyjechali. ---
Pierwsze miesiące naszego małżeństwa były barwne, kolorowe i szczęśliwe. -- Mieszkaliśmy na Mazowieckiej, chociaż Benon ze swoimi rodzicami stale namawiali mnie abym przeprowadziła się do nich na Zakopiańską. --- Moi teściowie posiadali na Podolanach na ul. Zakopiańskiej sześciopokojową willę z dużym sadem owocowym i ogrodem kwiatowo – warzywnym. -- Byli dość liczną rodziną. -- Benon miał starszą o rok siostrę – Marcelinę i dwóch młodszych braci – Cyryla i Lutka. -- Znałam ich wszystkich z Kiekrza, bo i Marcelina i Cyryl, również należeli do Jacht Klubu i byliśmy razem na kursie żeglarskim. --- Poza tym Benon zorganizował u siebie w domu kilka imprez dla znajomych z Klubu, na które również i ja z Zygmuntem bywaliśmy proszeni, więc całą jego rodzinę jak i warunki domowe znałam bardzo dobrze już od dawna. -- W pokojach na piętrze mieszkali jacyś obcy ludzie, którzy wprowadzili się tam, zaraz po ustaniu działań wojennych. –- Teściowie starali o eksmisję tych rodzin, ale mieli szansę na to tylko wtedy, gdy willa będzie w pełni zamieszkała przez ich rodzinę, -- chcieli więc mieć przy sobie wszystkie własne dzieci, którym jakoś nie bardzo to pasowało: -- Marcelina też wybierała się za mąż, ale jej przyszły mąż miał ładne duże mieszkanie w Poznaniu i właściwie nie chciał słyszeć o Podolanach, gdzie ponadto nie było ani bieżącej wody, ani kanalizacji ani gazu; --- Cyryl był wtedy zawodowym wojskowym i był przeniesiony gdzieś na południe Polski --- no a Benon też nie był chętny, przeze mnie, do zamiany Sołacza na Podolany. --- Pomimo tego, że ja rozumiałam ich doskonale, nie mogłam się zgodzić na przeprowadzkę. -- Chciałam mieszkać tylko z mężem i w swoim własnym domu. ----- Stale jeszcze miałam w pamięci poprzednie małżeństwo i nie chciałam powielać poprzednich błędów -- postanowiliśmy więc z Benonem, że będziemy mieszkać sami bez żadnych rodziców, na Mazowieckiej. ---- Myśleliśmy, że tak będzie zawsze --- i bawiliśmy się beztrosko tak jak przedtem. ----- W lipcu byliśmy na regatach w Charzykowie, -- sierpień spędziłam na obozie kadry narodowej w Olsztynie, potem pojechaliśmy na urlop do Jastrzębiej Góry, a we wrześniu byliśmy na wczasach w Karpaczu. ---- Wiedliśmy jak widać, może trochę zwariowane, lecz bardzo urozmaicone pełne wrażeń, szczęśliwe życie. --- Po wakacjach stwierdziłam, że jestem w ciąży, więc cieszyliśmy się jeszcze bardziej ---- pełnia szczęścia. --- Wiedziałam jednak, że już za długo życie przebiegało mi bez zmartwień i zaczęłam się bać, że niebawem stanie się coś złego. --- I rzeczywiście ---- na naszym horyzoncie zaczęły się już gromadzić czarne chmury --- a los zaczął się przygotowywać, w całkiem chytry sposób, do wystawienia nam słonego rachunku, za może niezasłużone chwile szczęścia. -----
Gdy nagle pewnego pięknego dnia 1953 roku, moi rodzice przyjechali do Poznania na Mazowiecką i oznajmili nam, że wrócili na zawsze, myślałam, że żartują, po prostu nie mieściło mi się to w głowie. ------ Ale wrócili i domek zagęścił się nam jeszcze mocniej. -- Ja zajmowałam z Benem - mój stary pokój --- w drugim pokoju (dawnym pokoju Zygmunta) na górze mieszkał nadal pan Jurek Szynkowski z żoną, (później jeszcze ze swoją matką i synkiem – Kubą) -- w trzecim pokoju (na parterze) państwo Sobiescy, no i teraz rodzice w czwartym. – również na parterze. - Ja nadal pracowałam w Spółdzielni Pracy Muzyków, a Benon – w Biurze Projektów Przemysłu Gumowego; oboje należeliśmy do JKW i mieliśmy mnóstwo interesujących turystyczno – żeglarskich planów, z których, przynajmniej na razie, ale i potem również, nie wiele się spełniło. --
Bezpośrednią przyczyną przyjazdu rodziców na stałe do Poznania, stało się, jak już wspominałam, zwolnienie ojca z poprzedniej pracy, a ponieważ mieszkanie jakie zajmował, było mieszkaniem służbowym postanowił je natychmiast opuścić. -- (Myślę, że prawdopodobnie nie musiał się od razu wyprowadzić, bo mój brat mieszkał w nim jeszcze prawie rok, ale widocznie tak wolał). --- Tatusiowi, zaraz po przyjeździe do Poznania udało się, przy pomocy Jasia Sobieskiego, dostać pracę w Zakładach Instrumentów Muzycznych. -- Podjął tą pracę, ale był przerażony, bo nie wiedział czy będzie się do niej nadawał. Wydaje mi się, że pracował w zaopatrzeniu, ale stale szukał jakiejś innej pracy, która by mu bardziej odpowiadała -- nie było to łatwo -- miał wtedy przecież już 60 lat. --- Jednak w niecały rok później, bo 16 sierpnia 1954 roku zaczął pracować w Zjednoczonych Zakładach Rowerowych w Luboniu pod Poznaniem. -- Ojcu praca ta, bardziej odpowiadała, niż ta poprzednia w Instrumentach muzycznych, choć bardzo dużo poświęcał czasu dla zapoznania się z zupełnie nowymi zadaniami, lecz był otoczony życzliwymi ludźmi, którzy go szanowali i podziwiali -- był przez nich lubiany i czuł się tam w miarę dobrze -- Uciążliwe i czasochłonne były tylko dojazdy do pracy (ponad godzinę w jedną stronę) a lat przybywało. -- W Zakładach rowerowych pracował tata do przejścia na emeryturę to jest do dnia 30 czerwca 1958 roku, do ukończenia przez niego 65-iu lat. –
Ostatnią swoją imprezę turystyczno sportową przeżył tatuś w 1955 roku, biorąc udział, razem z naszą warszawską rodziną - w spływie kajakowym *wodami Polski do granicy pokoju * na trasie Warszawa - Bydgoszcz.. -- Na jednym kajaku płynął wujek Brunon z Andrzejkiem, a na drugim mój tata z Mareczkiem (tata był najstarszym, a Marek najmłodszym uczestnikiem tej imprezy). --- Spływ ten odbył się w dniach od 23 lipca do 4 sierpnia 1955 roku. -- Tatuś jak wiadomo, uprawiał przed wojną, turystykę kajakową regularnie, prawie we wszystkie weekendy oraz w zawsze w jakąś część urlopu. -- Potem przez cały okres wojny tęsknił do takiego spędzania czasu -- równie po wojnie nie bardzo mu się to udawało, pomimo tego, że nawet chyba, w 1948 roku kupił sobie kajak składany od jakiegoś mieszkańca Kiekrza,. -- Kajak okazał się niekompletny – brak mu było jakiejś części, którą podobno było bardzo łatwo dorobić -- ale jakoś do tego nie doszło. -- Tatuś po jakimś czasie zrezygnował z marzeń o spływach kajakowych. -- i go odsprzedał, również w stanie niekompletnym. -- Dopiero potem ta impreza na trasie z Warszawy do Bydgoszczy przypomniała mu stare dobre czasy.

Urodziny Krzysia

Natomiast rok 1954 dla mnie był rokiem przełomowym. ---- i znowu zaczęło mi się życie komplikować. --- Wspólne zamieszkanie z moją mamą ponownie zaowocowało w jej genialne pomysły. ----- Nagle obudziły się w niej, dawno zapomniane uczucia matczyne i doszła do wniosku, że musi się mną opiekować, a ja miałam zawsze trudności do stawania okoniem i dla świętej zgody ustępowałam. -- Najpierw mama wymogła na mnie, że dziecko musi być urodzone w domu, bo ona też wszystkie dzieci rodziła w domu. -- Często potem tego żałowałam, chociaż poród przeszedł w miarę szczęśliwie. ---- Krzysiu urodził się czwartego kwietnia 1954 roku i od razu odmieniła się dla mnie postać świata. ---- Pomijając cały okres ciąży i sam moment porodu, (które, jak wiadomo do przyjemnych nie należą -- a ja je i tak przeżyłam wyjątkowo w dobrej formie i w dobrym samopoczuciu) ale pewnego dnia biorąc w swoje ramiona maleńkie dziecko, za które od teraz miałam być całkowicie odpowiedzialna -- odczułam cały ciężar tego obowiązku i bałam się, że sobie nie poradzę. -- Przez cały prawie 1954 rok byłam unieruchomiona w domu. -- Miałam kłopoty z piersiami, podczas karmienia tworzyły się jakieś guzy, które musiały być przez całe lato ostrzykiwane penicyliną i utrzymywane w stałej temperaturze bez narażania się na przeziębienia. --- Jedyne spacery -- to do przydomowego ogródka, naturalnie odpowiednio ciepło ubrana. -- Do dziś pamiętam, gdy pewnego dnia usłyszałam przez radio informacje z żeglarskich mistrzostw Polski kobiet -- czułam się jak gdybym miała 100 lat i nigdy nie brała udziału w żadnej imprezie żeglarskiej. -- Lecz nie miałam żalu do życia -- a wręcz przeciwnie -- wiedziałam, że najważniejsze jest dziecko, jego zdrowie i to aby jak najlepiej się rozwijało. --- Chciałam więc znowu wypisać się z Jacht Klubu i nie zawracać sobie więcej głowy żeglarstwem. -- I chyba źle zrobiłam, że posłuchałam Benona, który roztaczał przede mną wizję wspaniałego życia, właśnie w Kiekrzu: -- że Krzyś będzie się tam bardzo dobrze rozwijał na świeżym powietrzu we wspaniałym mikroklimacie kierskim, -- że będzie miał wakacje na miejscu, -- że nie będę musiała z nim nigdzie wyjeżdżać ---- a my będziemy zawsze razem, co było dla nas wtedy bardzo ważne. --- Była mowa jeszcze o regatach --- o rejsach ---- i o tym wszystkim o czym marzyliśmy kiedyś, w gwiaździste czarodziejskie noce. -- Więc się poddałam i czekałam aż Krzyś trochę podrośnie. -- Rzeczywiście w następnym już roku (i kolejnych w 1956 i 1957) zapakowaliśmy dziecko i wprowadziłam się do Klubu na cały sezon, a Benon dojeżdżał do pracy z Kiekrza początkowo rowerem, a później motocyklem. -- Były to bardzo sympatyczne lata. -- W tym okresie wśród członków klubu urodziło się dosyć dużo dzieci, którzy tak i my, przebywali z nimi w Kiekrzu. -- Faktycznie dzieci miały tu wszechstronną opiekę, również lekarską, miały towarzystwo do zabawy, my również nie czuliśmy się osamotnieni, a wręcz przeciwnie, żyliśmy jak gdyby w jednej, wielkiej rodzinie.----Tak, że na razie za bardzo nie narzekałam, bo rzeczywiście były to nieprzerwane wakacje i właściwie jedyne na które byłoby nas wtedy stać.
Natomiast nasze warunki finansowe bardzo się pogorszyły, gdy skończył mi się urlop macierzyński i musiałam przestać pracować. -- Mama tak długo wierciła mi dziurę w brzuchu, że dziecko nie może iść ani do żłobka, ani potem do przedszkola, przedstawiając dramatyczne wizję stałych chorób i innych przykrości na jakie naraziłabym moje dziecko, że znowu się załamałam i pozostałam z nim w domu; zwłaszcza, że mama nie zgodziła się na opiekę nad wnukiem -- tak, że musieliśmy utrzymać się teraz tylko za jedną pensję, a Benon zbyt dużo nie zarabiał. -- (Rzeczywiście Krzyś będąc w tamtych latach w domu, na nic nie chorował, lecz odrobił później te choroby będąc już w gimnazjum. Co oczywiście było znacznie gorsze niż gdyby je przechodził we wczesnym dzieciństwie). ---Natomiast jeżeli chodzi o naszą sytuację materialną, to dokonywałam akrobatycznych wyczynów aby na wszystko wystarczyło i dokonywałam karkołomnych oszczędności do granic absurdu. -- Oczywiście nigdy się nikomu nie przyznałam, że jest mi ciężko. -- Zawsze nadrabiałam miną. -- W 1955 roku zaszłam ponownie w ciążę. -- Nawet byłam zadowolona, ponieważ chcieliśmy mieć więcej dzieci, to lepiej żeby były bardziej zbliżone do siebie wiekiem, -- Lecz kiedyś usłyszałam, jak moja teściowa, żaliła się przed kimś, że jak się nam urodzi drugie dziecko to jak Benon sobie poradzi, mając niepracującą żonę i utrzymując taką dużą rodzinę z jednej pensji. ---- Doznałam wtedy wstrząsu, bo było to spojrzenie na nasze życie z zupełnie innej, czysto materialnej, a niezrozumiałej dla mnie strony -- dotychczas wydawało mi się, że Benon rozumie to tak jak ja, ale od tej chwili zaczęłam mieć wątpliwości --- tak, że gdy miesiąc później poroniłam, to już nie wiedziałam, czy mam się z tego cieszyć, czy smucić? --- Natomiast moja mama, uważała, że Benona obowiązkiem jest utrzymanie domu, więc jak nam czegoś brakowało, to oczywiście winiła jego. ---- Potem nauczyłam się szycia, teściowa pożyczyła mi maszynę i szyłam wszystko dla Krzysia, dla siebie, a nawet dla Benona. –-- Wszystkie prace w domu wykonywaliśmy sami. -- -- W każdym razie ten okres od połowy 1954 roku do stycznia 1958 roku był najgorszym okresem w moim życiu, jeżeli chodzi o sytuację finansową w moim domu. -- Potem było już łatwiej -- miałam jakieś ćwierć etatu w Związku, zwiększyło się zapotrzebowanie na przepisywanie na maszynie -- podejmowałam różne prace na niepełnych etatach i wreszcie na pełnym etacie ale to już dużo później. ----- Natomiast wspólne życie z Benonem, układało nam się w tamtych latach, bardzo dobrze -- i pomimo tych trudności finansowych --- myślę, że byłam szczęśliwa. -- To drugie małżeństwo różniło się od pierwszego w sposób zasadniczy -- i bardziej mi to drugie odpowiadało. -- Kochaliśmy się chyba tak samo, ale wszystko inne było dokładnie na odwrót ---- Zygmunt zawsze podejmował decyzje sam, mnie co najwyżej podając w ostatniej chwili coś do wiadomości. -- Z Benonem natomiast wszystkie decyzje podejmowane były wspólnie, a przynajmniej zawsze uzgadniane. --- Zygmunt nigdy nie miał czasu na jakiekolwiek zajęcia domowe, w najlepszym wypadku przysyłał mi kogoś z fabryki do pomocy. ----- Ben dużo pomagał mi w domu, w ogóle bardzo chętnie towarzyszył mi w najróżniejszych zajęciach nawet takich (nazwałabym je) kobiecych. --- Na przykład, sam projektował mi sukienki na bale i wieczorki klubowe, -- czasem nawet sam szył, gdy ja, w początkowym okresie, nie umiałam tego zrobić. -- Również miałam nienajgorsze układy z moimi teściami. -- Czułam się przez nich lubiana i akceptowana, o co się na początku obawiałam.
W 1957 roku namówiono mnie do podjęcia się funkcji sekretarza Zarządu JKW, na co się zgodziłam -- potrzebowałam więcej kontaktów z ludźmi – aby rozejrzeć za konkretną pracą, a ponadto korzystałam z przystani klubu, spędzając tam wakacje. więc czułam się w obowiązku zrobić coś dla Klubu. -- Natomiast rok 1958 zmienił diametralnie nasze spokojne, dotychczas życie. -- Dałam się namówić na dwie funkcje społeczne: sekretarza Zarządu Okręgu PZŻ (z czym wiązało się otrzymanie drobnego wynagrodzenia za prowadzenie biura), oraz ponownie sekretarza JKW. -- Natomiast również Benon wszedł do Zarządu Klubu jako kapitan portu. --- W 1958 roku po raz pierwszy zostawiliśmy Krzysia samego w domu, pod opieką dziadków, czyli moich rodziców i pojechaliśmy z Benonem na dwa tygodnie do Giżycka, na tygodniowy rejs turystyczny i na Mistrzostwa Polski Kobiet. -- W tych regatach startowałam w klasie Słonka z Renią Żółtowską. -- (Z Renią startowałam potem do końca mojej kariery wyczynowej, czyli do 1965 roku). Ale na razie to był dopiero początek naszego wspólnego pływania. Zajęłyśmy w tych regatach trzecie miejsce, czyli brązowy medal.

Wracając do rodziców

W lipcu 1958 roku tata zakończył swoją pracę zawodową i przeszedł na emeryturę. -- W pierwszych miesiącach trochę odpoczywał i próbował przyzwyczaić się do jakże innych warunków życia. -- Zdrowie mu dopisywało. -- Mama również czuła się nie najgorzej, więc rodzice zaczęli odnawiać nieco zaniedbane stosunki towarzyskie z wyjazdami włącznie: do wujostwa do Warszawy; do Wiery do Zakopanego, do państwa Baniewiczów do Bydgoszczy, no i nadal prowadzili dosyć ożywioną korespondencję.
Już od połowy lat pięćdziesiątych rodzice zaczęli otrzymywać wiadomości od niektórych znajomych, którzy dopiero teraz powracali do Polski ze wschodu. --- W czerwcu 1955 roku powrócił z zesłania pan Nazarewicz, (po dziesięcioletnim pobycie za kołem podbiegunowym; najpierw koło Karskich Wrót, a potem w Workucie --) ulokował się w Krakowie, gdzie po powrocie z Wilna przebywała jego żona. --- Odważył się na napisanie listu do mojego taty dopiero po dwóch latach. -- Pisał, że musiał długo się aklimatyzować, uważał że szczęśliwie udało mu się przeżyć, chociaż bardzo wielu zesłańców zabił ten klimat. Za pracę w Workucie zaliczano im do emerytury dwa lata za jeden rok pracy o wynagrodzeniu podwójnym w porównaniu do wynagrodzenia w Rosji. --- Pan Nazarewicz jednakże zrezygnował z tych możliwości, twierdził, że nie jest pewne czy w ogóle doczekałby do emerytury i że wolał już wrócić do Polski. -- Wracając do Polski naturalnie utracił wszystkie przywieje tam uzyskane, jak mieszkanie, podwyższone urlopy, dodatkowe wyżywienie itp. -- Tutaj w Krakowie nie miał nawet mieszkania, a pracę nisko płatną i nie najlepszą ---- Otrzymaliśmy też wiadomość, że umarł Stefan Kranc -- jego żona mieszkała w Gdańsku. ---
Jak wspominam tę grupę znajomych to trudno zapomnieć o Wali i Napoleonie Baniewiczach. -- W Wilnie mieszkaliśmy bardzo blisko siebie i bardzo bliskie były kontakty naszych rodzin, no a ja może najbardziej byłam zaprzyjaźniona z panią Baniewiczową (o ile tak można powiedzieć o kontaktach dziecka z dorosłą osobą) lecz bywałam u nich na okrągło, umożliwili mi ćwiczenie na ich pianinie, dzięki czemu mogłam uczyć się muzyki. -- Pani Wala zapraszała mnie na wszystkie odbywające się u nich imprezy, przygotowywała dla mnie nuty do ćwiczeń, grywała ze mną na cztery ręce i razem popisywałyśmy się grą na pianinie gdy przychodzili ich goście. -- Miała trzech synów, okropnych rozrabiaków i chyba tęskniła za grzeczną córeczką. -- Chłopcy byli młodsi ode mnie ale lubili do nas przychodzić i razem wyruszaliśmy na dalekie spacery na Karolinki. -- Gdy państwo Baniewiczowie przyjechali do Polski zamieszkali w Bydgoszczy (w 1946 odwiedziłam ich z Zygmuntem) -- i nadal tam mieszkali . ---- Kontakt mieliśmy na razie dosyć luźny, przyjaźń zacieśniła się nieco później między moją mamą a panią Walą i trwała aż do końca życia. -- Najstarszy z synów Oldzik, studiował medycynę i uprawiał żeglarstwo. --- Był też uczestnikiem wyprawy Koral, z kapitanem Bolesławem Kowalskim od grudnia 1959 do sierpnia 1960 roku po morzu Czerwonym.
Osobnym rozdziałem w naszym życiu była znajomość, a potem przyjaźń z rodziną państwa Sokołowskich, która zaczęła się od przyjaźni moich rodziców z Malwiną i Wincentym Sokołowskimi, jeszcze w Wilnie. -- A właśnie wśród korespondencji z tamtych lat (to jest w drugiej połowie lat sześćdziesiątych dwudziestego wieku) odnalazłam listy z Bobrownik, pisane przez pana Wincentego. ---- W moich wspomnieniach państwo Sokołowscy przewijali się wiele razy, a szerzej pisałam o nich, gdy opuszczaliśmy Gulbiny w lipcu 1944 roku po oswobodzeniu Wilna spod okupacji niemieckiej. --- I to właśnie tamte Gulbiny stanęły mi teraz przed oczami --- razem z drogą, która do nich prowadziła, opłotowaniem, zabudowaniami, drzewami itp.---Zbliżając się drogą do zabudowań gospodarskich, zaraz z brzegu, po lewej stronie stała stodoła, --- dalej już za płotem znajdowały się pozostałe budynki gospodarcze -- stajnia, obora, chlewnia, kurnik -- ale nie pamiętam w jakiej kolejności, bo rzadko tam chodziłam, bo chyba poza koniem, bałam się tych zwierząt, albo może ich nie lubiłam. -- Przed stodołą znajdował się kierat i kiedy ja tam bywałam, używany był do młócenia zboża. -- Jagoda wtedy przeważnie poganiała konia, a ja i Krysia podawałyśmy słomę na górę do stodoły, lub podawaną nam przez kogoś wrzucałyśmy na wskazane miejsce w stodole. -- Naprzeciw zabudowań gospodarskich stał dom mieszkalny. -- Wydawał mi się dosyć duży. Na parterze znajdowała się kuchnia i chyba dwa pokoje, oraz weranda. Na piętrze też były chyba trzy pokoje, ale niezbyt wielkie. Z jednej strony domek był podpiwniczony, a ta piwniczka traktowana była jako podręczna chłodnia. -- Około 50 metrów dalej tuż przy lesie i nad strumykiem stał bardzo mały drewniany domek, była to łaźnia, zresztą jedyna, w jakiej się w życiu kąpałam i jaką widziałam. --- O urokach tego miejsca, pisałam już kilkakrotnie, -- zawsze jak tam przyjeżdżałam, czułam, że odpoczywam i odzyskuję spokój. --- (Jadzia mi ostatnio pisała, że płakała, gdy miała stamtąd odjeżdżać na zawsze, wcale się nie dziwię, bo ja na jej miejscu na pewno też bym płakała i chyba walczyłabym o to abym mogła tam zostać). ---Ale tamte Gulbiny, które stanęły mi teraz przed oczami były z lipca 1944 roku, gdy naokoło trwała wojna --w jednym z najstraszniejszych z jej momentów, gdy naokoło biły się armie radziecka i niemiecka, oraz partyzanci polscy, litewscy i radzieccy i jeszcze prawdopodobnie jakieś nierozpoznane bandy ---- tamte Gulbiny były niesamowite. -- Kiedy moja mama dowiedziała się od Czesia, że u nich przebywa już blisko pięćdziesiąt osób – uciekinierów z Wilna, nie chciała tam jechać bo uważała, że taka ilość to chyba już za dużo, jak na jedną rodzinę -- otrzymała wtedy odpowiedź, że wszyscy przebywają w namiotach i w stodole, ale dla nas jest przygotowane miejsce u nich w domu i że na nas czekają --- Lecz gdy nie zjawiliśmy się tam sami, pan Sokołowski przyjechał wozem po nas w ostatniej chwili, kiedy można było miasto opuścić i wcale nie trudno byłoby wtedy stracić życie na takiej eskapadzie --- ale nam prawdopodobnie uratował życie. --- Dzisiaj trudno coś takiego zrozumieć, aby znalazł się ktoś dający schronienie i częściowo utrzymanie tylu ludziom i to na okres wcale nie krótki. --- Wspominałam też, że nasze losy będą się jeszcze w przyszłości wiele razy ze sobą plątać --- i tak też było. --- Gdy nasza rodzina wyjeżdżała z Wilna 1 lipca 1945 roku, - to ja w przeddzień wyjazdu pojechałam żegnać się z Gulbinami. -- Czesia już w domu nie było, gdyż poprzedniego roku musiał zgłosić się do wojska, i jego rodzice nie mieli o nim wiadomości. -- Gdy wyjeżdżaliśmy do Polski moja mama obiecała jego rodzicom, że postara się go odszukać i że się nim zaopiekuje. --- Nie wiem jak to było z tym odszukaniem, ale gdy Cześ zjawił się u nas w Otwocku wszyscy byli uradowani a ja cieszyłam się, że mam nareszcie starszego brata. --- Mieszkał z nami przez pięć lat. ---
Państwo Sokołowscy przyjechali do Polski albo pod koniec 1945 roku, albo na początku 1946 roku. -- ( pamiętam, że Krysia wraz z Czesiem byli na moim ślubie i weselu, jako jedyni moi goście, poza rodziną). --- W zamian za pozostawione swoje gospodarstwo na Wileńszczyźnie otrzymali ziemię w Bogpomóż nad Wisłą, na północ od Włocławka. W 1955 roku zostali zmuszeni, ze względów ekonomicznych do sprzedaży swojego gospodarstwa w Bogpomóż. --- Indywidualnym gospodarzom pracowało się wtedy bardzo trudno, ale gdy zostali zmuszeni do oddania części ziemi, to dochody zmniejszyły się o tyle, że nie opłacało się już zatrudniać najemnych pracowników. Jednakże państwu Sokołowskim lat niestety przybyło, a sił ubyło. Dzieci już w domu nie było więc nie było komu pomagać, a oni nie czuli się już na siłach pracować na roli.. -- Zwolnicy więc pracowników i przenieśli się do Bobrownik. -- W Bobrownikach kupili niewielki domek z ogródkiem. – W planie mieli otwarcie gręplarni wełny, ale nie było zbyt dużego zapotrzebowania, na takie usługi. Żyli właściwie z pieniędzy, które pani Sokołowska zarabiała szyciem. -- --- A ja nawet ani razu nie byłam w tym Bógpomóż, zresztą w Bobrownikach również nie, chociaż cała moja rodzina tam jeździła -- szkoda, że znam je tylko z opowiadań. ---- Pan Sokołowski zmarł w wieku 67 lat w 1958 roku, czyli krótko po tym jak pisał do nas swoje listy. --- Pani Sokołowska po śmierci męża sprzedała domek w Bobrownikach i zamieszkała z młodszą córką Jagodą i jej rodziną w Częstochowie. --- Jadzia miała już wtedy dwoje dzieci: córkę Małgosię i syna Cezarego. --- W 1962 roku przenieśli się do Falenicy pod Warszawą -- najpierw mieszkała razem z Jagodą -- a potem we własnym dwupokojowym segmencie również w Falenicy. --- Po śmierci męża pani Sokołowska bywała u nas w Poznaniu na Mazowieckiej wiele razy, -- moja mama odwiedzała ją nawet u Jadzi w Częstochowie. Pani Sokołowska umarła w 1973 roku mając siedemdziesiąt lat. --- Jadzia -- na początku lat osiemdziesiątych wyjeżdżała dwa razy do USA do pracy jako pielęgniarka. -- Kiedyś na Boże Narodzenia przysłała nam dużą paczkę z owocami cytrusowymi, których wtedy w Polsce w handlu nie było. -- Czy to można w ogóle opisać, jaką sprawiła nam tym radość ? --- Teraz i Jadzia i Cześ z żoną mieszkają nadal w Warszawie a ja mam z nimi stały kontakt, jeżeli nie zawsze osobisty to - chociaż telefoniczny. --- Krysia natomiast wyszła za mąż, jeszcze gdy mieszkali w Bógpomóż, za chłopca z sąsiedniego gospodarstwa. -- Zaraz po ślubie zamieszkali w Rembertowie pod Warszawą, a niedługo potem w Warszawie. --- Mieli dwoje dzieci – syna i córkę. --- Krysia po jakieś ciężkiej grypie miała powikłania zdrowotne, które doprowadziły do częściowego sparaliżowania. -- Nigdy już całkowicie nie wyzdrowiała. Zmarła w maju 1993 roku, nie mając jeszcze sześćdziesięciu pięciu lat. ----
Muszę natomiast szerzej wspomnieć o osiągnięciach Czesia, -- dlatego, że przez większą część życia traktowałam go jak brata, --- a to jest przecież opowieść o mojej rodzinie. -- --- A więc Cześ Sokołowski, jeszcze mieszkając z nami w ukończył studia pierwszego stopnia na Politechnice Poznańskiej w 1950 roku, a pięć lat później ukończył studia magisterskiego na Politechnice Warszawskiej. W swojej bogatej praktyce zawodowej, zajmował się różnymi dziedzinami budownictwa lądowego (na których się w ogóle nie znam), ale po mniej więcej dwudziestu latach pracy zaczął skoncentrować się na pracach badawczych i projektowych w zakresie techniki sanitarnej basenów i kąpielisk. --- Tak więc można powiedzieć, że od blisko czterdziestu lat zajmuje się krytymi pływalniami ( pomimo, że prawie od dwudziestu lat jest już na emeryturze).-- Współpracuje też (między innymi) z Polskim Związkiem Pływackim i z Urzędem Kultury Fizycznej -- a biorąc więc pod uwagę, że cała nasza rodzina to wodniacy, więc i Cześ nie odbiega tu od rodzinnego schematu. --- Ponadto może się wykazać wieloma publikacjami o krytych i otwartych pływalniach sportowych i rekreacyjnych -- a i dzisiaj jeszcze jest członkiem różnych organizacji krajowych i Unii Europejskiej, oraz konsultantem tychże organizacji w zakresie projektowania i budownictwa basenów.---- Za osiągnięcia zawodowe i społeczne otrzymał szereg odznaczeń państwowych i resortowych, między innymi Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski (nr 1924-76-60 w 1976 roku). Wśród wielu pobudowanych pływalni, między innymi współpracował przy projektowaniu i realizacji pływalni w Lesznie, Bochni, Wrześni, Chojnicach - i aktualnie teraz -- przy budowie wielkiego ośrodka wodnego - sportowo- rekreacyjnego na Malcie w Poznaniu. (Można go podziwiać za to, że nie podaje się latom i nadal zajmuje się swoim życiowym i zawodowym hobby).
A dla mnie rok 1958 rozpoczął się znowu wielkimi zmianami. Tak jak już przedtem wspomniałam, załapałam się o jakąś drobną pracę w Związku Żeglarskim. Poza społeczną funkcją sekretarza, prowadziłam jeszcze biuro Związku, wprawdzie za bardzo skromnym wynagrodzeniem, bo nie było to nawet ćwierć etatu, tylko jakiś ryczałt, ale dla mnie był to początek zarobienia znowu jakichś pieniędzy i to w sposób nie uciążliwy, bo sama ustalałam sobie godziny pracy. -- Natomiast zaczynało mi brakować czasu, bo starałam się stale trochę dorabiać przepisywaniem na maszynie oraz byłam jeszcze członkiem Zarządu JKW. -- Benon również był w Zarządzie Klubu, więc w każdej wolnej chwili przebywaliśmy w Kiekrzu, -- natomiast na zebrania Zarządu jeździliśmy na ogół do Poznania, bo na terenie przystani nie było wtedy miejsca na takie spotkania. -- Krzyś jeździł wszędzie z nami, --- tylko gdy udawaliśmy się wieczorem na zebrania JKW do Poznania – zostawał pod opieką Kazia Chłapowskiego. -- Gdy tak sięgam myślą wstecz dochodzę do wniosku, że wszystko robiłam źle. -- Wszystko co sobie wymyśliliśmy, że tak będzie lepiej, że to dla dobra dziecka -- okazało się, że właśnie było gorzej i to właśnie dla dziecka. -- Wtedy w tamtych latach -- byłam tak zajęta, że nie miałam czasu sensownie pomyśleć o tym co robię. –
W 1958 roku zostawiliśmy Krzysia (jak już wspominałam) przez dwa tygodnie pod opieką dziadków, kiedy wyjechaliśmy do Giżycka na obóz i regaty, ale tylko ten jeden raz. --- W następnych latach Krzysiu jeździł już z nami i na obozy i na regaty. --- Rok 1959 to jeszcze rok zwariowanego kursu żeglarskiego, organizowanego przez JKW, w którym uczestniczyło na zajęciach teoretycznych blisko czterysta osób, a na praktycznych sto osiemdziesiąt osób. -- Kierowanie tym kursem doprowadziło mnie prawie do szaleństwa i właściwie źle się skończyło dla mnie prywatnie. ---- Na doprowadzenie kursu do końca poświęciłam osobiście kilkaset godzin pracy, bo tak powoli się prawie wszyscy się po kolei wycofywali, a ja jako kapitan sportowy klubu musiałam działać dalej. -- Kurs kończył się rejsami stażowymi, w których ja już nie brałam udziału, lecz za to brał w nich udział Benon, i może się mylę, ale uważam, że to był pierwszy krok do naszego rozejścia się. – Bo wcale się nie spełniły nasze założenia, że jak będziemy razem udzielać się w klubie to będziemy zawsze razem. ------ Tak było tylko przez krótki czas, a potem nasze drogi zaczęły się rozjeżdżać. ---- On zajmował się bardziej szkoleniem, a ja zajmowałam się raczej sędziowaniem regat, więc już nie byliśmy zawsze razem, a nawet mniej niżby się mogło wydawać, bo imprezy się przecież w czasie nie pokrywały i w rezultacie mijaliśmy się w drzwiach. ----
Rozłąka, niestety nie sprzyja miłości, ---- małżeństwo (zwłaszcza młode małżeństwo) nawet na krótki czas nie powinno się rozdzielać, przekonałam się o tym na własnych przeżyciach, jak i wielu moich znajomych i przyjaciół. -- Oczywiście nie wolno żadnych uczuć szufladkować, bo i ludzie i uczucia nie są jednakowe, jednakże nie wolno uczuć bagatelizować. Za bardzo zaangażowaliśmy się z Benonem w pracę w Klubie. Zawsze mieliśmy sprawy klubowe i żeglarstwo na pierwszym miejscu niż nasze uczucia i nasz dom. --
Od tego to roku zmieniły się diametralnie nasze rodzinne układy. -- przede wszystkim głównym podróżnikiem stała się moja osoba, było to związane z sędziowaniem regat. -- Oczywiście większość regat sędziowałam w Kiekrzu, ale od czasu do czasu wyjeżdżałam także do innych miejscowości. Benon starał się wyjeżdżać ze mną i wtedy zabieraliśmy Krzysia. -- I tak na przykład w 1960 w lipcu ja byłam na regatach w Gdyni, a w sierpniu pojechaliśmy razem na obóz juniorów do Giżycka, -- prowadził go Benon, poczym on wrócił z dzieckiem do domu a ja pozostałam na regatach w Giżycku. -- W następnym roku pojechaliśmy we trójkę do Świnoujścia w lipcu na regaty, a pod koniec sierpnia ja pojechałam jeszcze na tydzień na regaty do Giżycka, a Benon z Krzysiem na obóz szkoleniowy do Boszkowa. -- Te różne, częste wyjazdy, czasem wspólne, czasem oddzielne, nie wpływały dodatnio na nasze współżycie. --- Kłótnie były coraz częstsze, urozmaicane wybuchami zazdrości Benona, awantury się mnożyły z przerażającą szybkością, a niestety nie mieszkaliśmy już w domu sami, co miało również wpływ na niesprzyjającą atmosferę w naszej rodzinie. ----- Efekt tego był taki, że Benon wyprowadził się z Mazowieckiej na Podolany w końcu 1961 roku, proponując mi jeszcze raz abym się z nim przeprowadziła, ale znowu się nie zgodziłam, argumentując, że musiałabym z wielu rzeczy zrezygnować, ---- również z pracy --- bo z Podolan do Poznania był tylko wtedy dojazd kolejowy albo .. pieszy.. ----- Zresztą, z początku nie traktowałam jego wyprowadzenia zbyt poważnie, nie myślałam, że to na stałe, przypuszczałam, że po jakimś czasie wróci, ale się zawziął i nie wracał. A ja nawet nie miałam czasu aby się głębiej zastanowić jak pokierować tą sprawą. ---- Zajęć jak zwykle miałam dużo: dom, starzejący się rodzice, dziecko, JKW, POZŻ, zakupy, które wtedy były dużym problemem itd. .... najpierw byłam nawet zadowolona, bo nie musiałam zajmować się mężem, więc ubył mi jeden z pracochłonnych obowiązków, a poza tym pozbyłam się awantur i miałam w domu trochę spokoju -- myślałam więc, że tak będzie lepiej i dla mnie i dla dziecka. (że było gorzej przekonałam się dopiero po wielu latach). Benon się nie ugiął, -- szybko związał się z jakąś dziewczyną, potem z jakąś inną, wreszcie wystąpił o rozwód, który otrzymaliśmy 14.10.1965 roku. -- (po jakimś czasie się ożenił, urodziło im się dziecko – dziewczynka – Dagusia) ale do tego czasu znowu wydarzyło się mnóstwo rzeczy, więc muszę postarać się to jakoś uporządkować. --- Dotychczas nigdy niczego nie żałowałam bo to wyłącznie chodziło o mnie, ale teraz to już nie była tylko moja sprawa bo dotyczyło to również dziecka i tylko dlatego może powinnam postąpić inaczej ?

2.6. Praca zawodowa i nauka

2.6.1. Studia (1963 – 1967)


Rok 1962, w efekcie zaistniałych sytuacji, rozpoczynałam znowu sama i pełna wątpliwości co mam dalej z sobą począć. --- Znalazłam się znowu na rozdrożu dróg życiowych i z nikąd nie mogłam się spodziewać żadnej pomocy. --- Minęło moje drugie małżeństwo. --- Nie mieliśmy wprawdzie jeszcze rozwodu, ale nie byliśmy już razem. ---- Skończyłam już trzydzieści cztery lata i właściwie minęła mi młodość. --- Nie wiedziałam czy przedsięwziąć jakieś działania, czy pozostawić wszystko swojemu biegowi. --- Chwilami jeszcze się łudziłam, że Benon wróci, --- ale jak zwykle miałam dużo zastępczych pomysłów. -- Musiałam przecież coś z sobą zrobić. -- Chciałam wystąpić z klubu i przestać bawić się w żeglarstwo; -- chciałam wyjechać z Poznania; --- chciałam podjąć jakąś sensowną pracę, --- chciałam się w kimś znowu zakochać --- chciałam rozpocząć jakieś studia ------ Na nic nie mogłam się zdecydować, zwłaszcza jak zaczęłam uświadamiać sobie najważniejsze przeszkody -- jak chociażby trudności mieszkaniowe, sprawy rodzinne, braki finansowe na zasadnicze zmiany itp. ....... Ale potem machnęłam na wszystko rękę, pozostawiłam losowi wolną drogę. ----- i sama byłam ciekawa co mi ten los zafunduje. ---- Wiedziałam jednak, że powinnam zdobyć jakiś zawód (i tu znowu powrócił żal do Zygmunta, że nie pozwolił mi studiować), --- bo musiałam podjąć jakąś sensowną pracę i zacząć przygotowywać się do emerytury. ---
Więc na razie z klubu nie zrezygnowałam, -- lecz postanowiłam zapisać się na studia zaoczne. --- W grę wchodziły w zasadzie tylko studia ekonomiczne. -- Przez moment pomyślałam o wychowaniu fizycznym, ale szybko z tego zrezygnowałam, bo wydawało mi się, że już na takie studia jestem za stara --- Dowiedziałam się natomiast, że w Akademii Ekonomicznej będzie organizowane jakieś szkolenie, które można by potraktować jako kurs przygotowawczy na studia. --- Kurs miał prowadzić dr Stefan Abt – adiunkt AE . -- Byłam przekona, że ukończenie takiego kursu jest dla mnie konieczne, biorąc pod uwagę, że maturę zdawałam ponad piętnaście lat temu. -- Spełniłam więc wymagane formalności i w czerwcu zostałam na ten kurs przyjęta. Zajęcia miały się rozpocząć w dniu 1 października. --- Uznałam wtedy pierwszą część planu za zrealizowaną --- w związku z czym w końcu czerwca wystartowałam w Mistrzostwach Polski Kobiet, znowu z Renią, w klasie Słonka. --- Regaty w tym roku odbyły się w Kiekrzu. -- Wygrałyśmy je bez większych trudności, więc tym razem zdobyłyśmy złoty medal. -- Potem musiałam, chociaż na krótko uciec z Poznania. -- Krzyś pozostał pod opieką ojca i babci Wandy na Podolanach. -- Zresztą nie był już taki mały, ukończył osiem lat i z powodzeniem mógł spędzić trochę czasu beze mnie, a ja w lipcu popłynęłam w rejs -- mój pierwszy rejs morski. -- Można więc powiedzieć, że spełniało mi się takie dawne młodzieńcze marzenie o wypłynięciu jachtem na morze, -- bezkresna dal, -- pustka, --- tylko woda aż po horyzont --- i niebo --- i gdzieś w oddali też jakiś biały żagiel ---- Niestety mój nastrój był bardzo daleki od radości spełnianego dawnego marzenia. -- Wróciłam jednak z rejsu zadowolona, chociaż nie spełniona, lecz zostawiłam na morzu część moich kłopotów. ---- Potem postanowiłam nie wracać zbyt szybko do domu i zostałam jeszcze przez tydzień na regatach w Gdańsku, --- gdzie doszłam do wniosku, że powinnam jak najczęściej wyjeżdżać z domu. ---
Zaraz po powrocie z mojego drugiego rejsu morskiego, a pierwszego zagranicznego rejsu w 1963 roku zabrałam się na poważnie do nauki. -- Studia rozpoczęły się w październiku. -- Nie byłam pewna powodzenia na tych studiach, obawiałam się, że po ponad piętnastoletniej przerwie w nauce, nie będzie to dla mnie sprawa łatwa. -- Dlatego postanowiłam nikomu nie mówić, że studiuję i przyznać się dopiero wtedy, gdy będę miała pewność, że je skończę. -- Były to wprawdzie studia zaoczne, które są podobno łatwiejsze od studiów dziennych, ale i tak kosztowały mnie bardzo dużo pracy. --- W każdym semestrze mieliśmy dwutygodniową sesję, na której zajęcia trwały po dwanaście godzin dziennie; w tym czasie zapoznawaliśmy się z programem nauczania całego semestru, jak również zaliczaliśmy niektóre ćwiczenia. -- Uczyłam się na pewno za dużo, a przynamniej dużo więcej niż moje koleżanki i moi koledzy. -- Wydawało mi się, że w moim wieku nie wypada iść na egzamin nieprzygotowaną, w związku z czym wkuwałam bez końca. --- Myślę, że nawet gdyby nie udało mi się tych studiów skończyć, to pogrążenie się w tak szaleńczej pracy z jakimś konkretnym celem w tle musiało być doskonałym lekarstwem na zawiedzione życiowe nadzieje. ----Najtrudniejsze były jednak trzy pierwsze lata. --- Potem było mi już łatwiej, prawdopodobnie przyzwyczaiłam się do takiego systemu pracy i zdawania egzaminów. –
Po zaliczeniu trzeciego roku oznajmiłam wszystkim, zarówno w domu, jak i w klubie, czyli całej rodzinie jak i znajomym, że jestem bardzo zajęta, ponieważ studiuję i jestem już na czwartym roku. ---- W międzyczasie udało mi się otrzymać jeszcze jedną dodatkową pracę na pół etatu w Polskim Towarzystwie Ekonomicznym. -- Pracowałam tam od 1 grudnia 1963 roku, ale chyba niecałe dwa lata. -- Potem musiałam z tej pracy zrezygnować, bo nie starczyło mi czasu na wszystko. --- -- Natomiast pod koniec 1967 roku zaczęłam pracować w Centralnym Ośrodku Badawczym Normalizacji, również początkowo na pół etatu, bo chciałam jak najszybciej skończyć studia. -- Na pełen etat zatrudniono mnie nieco później.

2.6.2. Podróże wiedeńskie i nie tylko (1963 – 1967)

W końcu lat czterdziestych, gdy tatuś wyjeżdżał na delegacje zagraniczne z firmy Hartwig, prawdopodobnie kontaktował się ze swoją rodziną wiedeńską, ale nie korespondowali ze sobą, bo nic się z tego okresu nie zachowało. Zresztą taka była wtedy tendencja, że posiadanie rodziny za granicą czyniło człowieka od razu osobą podejrzaną i klasowo obcą. -- Teraz to jest na początku lat sześćdziesiątych ludzie zaczynali odnawiać swoje zagraniczne znajomości, czy to rodzinne, czy towarzyskie. -- W grudniu 1961 roku tatuś otrzymał od swojej siostry Mani z Wiednia list przywieziony przez panią Marię Styszynską, która oferowała też pomoc w uzyskaniu zgody na wyjazd do rodziny do Austrii oraz otrzymania paszportu i wizy. -- Ciocia Mania, w tym liście, datowanym 17.12.1961, napisała bardzo obszernie o całej swojej rodzinie i serdecznie tatę do Wiednia zapraszała. -- Z listu dowiedzieliśmy i uświadomiliśmy sobie, że ciocia skończyła właśnie 71 lat, czuję się dosyć dobrze, ale ma trudności z chodzeniem -- natomiast jej mąż Leo, który niebawem kończy lat 90, jest już bardzo słaby i więcej przebywa w łóżku, niż poza nim. --- Jej obie córki, a moje kuzynki, mają już oczywiście swoje rodziny ---- Melita miała już wtedy 39 lat (czyli jest o sześć lat starsza ode mnie -- byłaby prawie rówieśniczką mojej zmarłej siostry Wandy, bo ciocia była w ciąży jak moi rodzice brali ślub), wyszła za mąż za Roberta Chorhera, swojego profesora ze studiów, starszego od niej o dwanaście lat. --- Mają sześcioro dzieci; najstarszą dziesięcioletnią córkę - Ingrid i pięciu chłopców: Peter i Norbert, (bliźniacy urodzili się 4.04.1953 roku - tak, jak mój Krzyś tylko rok wcześniej), Christian (ur, 19.12.1954) , Ernst (ur. w 1958 roku) i najmłodszy – Otmar , który ma teraz (to znaczy w 1961 roku) siedem miesięcy. – Przy tak licznej rodzinie mają masę potrzeb od prowadzenia domu począwszy, tak że ciocia pomaga im właśnie w ten sposób, że podsyła im swoją pomoc domową, do sprzątania i gotowania (bo jak ciocia pisała -- samo gotowanie trwa od rana do wieczora) ---- Młodsza córka cioci - Thersi -- miała wtedy 31 lat (jest o rok młodsza od mojego brata) wyszła za mąż za dwa lata starszego od siebie Georga Mosing, który ma bardzo dobrą pracę w przemyśle, nieźle zarabia, tak, że w przeciwieństwie do Melity Teresie powodzi się bardzo dobrze. -- Mają dwie córki. -- Monikę i Barbarę. ----- Ta wiadomość z Wiednia miała dla mojego taty bardzo duże znaczenie. ---- Brak możliwości nawet kontaktowania się z rodziną i z rodzinnym miastem było dla niego dużym stresem i moralnym okaleczeniem. -- Teraz gdy nadarzała się okazja wyjazdu do Wiednia -- zaczynały się więc plany i marzenia --- i czuł się tak jak gdyby cudem odzyskał utraconą dawno rodzinę. ----
Tatuś wreszcie otrzymał zaproszenie i odpowiednie dokumenty na zagraniczny wyjazd prywatny do Austrii na początku 1963 roku. --- Jakie były wtedy potrzebne dokumenty, zaświadczenia, oświadczenia o zabezpieczeniu finansowym przez zagraniczną rodzinę itp. aby uzyskać paszport i wizę -- to trudno sobie wyobrazić, że nie wspomnę o wielu stronicowych wnioskach i zobowiązaniach wypełnianych w kraju, oraz u rodziny zagranicą -- Zwłaszcza dzisiaj jest to nie do pomyślenia, kiedy każdy ma paszport w szufladzie i może każdej chwili wyjechać, bo go ma po prostu pod ręką -- a po Europie to już prawie i paszportów nie potrzeba, bo większość granic jest otwarta. --- Wtedy tak nie było i wyjazd trzeba było sobie zaplanować przynajmniej na około pół roku wcześniej. -- Tatuś pierwszy raz, po tej długiej przerwie pojechał do Wiednia właśnie w 1963 roku. Pojechał sam i był tam około czterech tygodni. --- Tata miał u cioci Mani zdeponowane jakieś pieniądze więc nie czuł się tam ciężarem ani intruzem. Przywiózł nam wszystkim prezenty i różne upominki, a do gospodarstwa domowego -- szybkowar. -- Musiała to być duża rzecz, bo ciocia jeszcze w liście o tym wspominała, że taki wydatek się opłaca, bo zwrócą się koszty zaoszczędzone na czasie gotowania. –
Na początku lat sześćdziesiątych w naszym kraju były jeszcze ogromne braki zarówno artykułów żywnościowych, czy przemysłowych, że każda przywieziona z zachodu rzecz była bardzo cenna. -- Pomijając pewne korzyści materialne najważniejsza jednak była dla taty możliwość wyjazdu, zwłaszcza, że był to wyjazd do rodzinnego miasta, w którym spędził dzieciństwo i młodość do 21 roku życia. (myślę, że ja dopiero teraz to rozumiem). --- Po pierwsze, że mógł przebywać w ukochanym mieście, po drugie, że to miasto jest naprawdę bardzo piękne, a po trzecie, że miał możliwość spotkania się z wieloma osobami, znanymi jeszcze z bardzo dawnych czasów, właściwie jeszcze z czasów młodości. --- W każdym racie tato wrócił z Wiednia zadowolony, można powiedzieć, że uszczęśliwiony i chyba odżył po kłopotach ostatnich lat. --- Ponadto myślę, że również podniosło go na duchu to, że mógł nam przywieźć tak dużo prezentów. ----- Pod koniec roku przychodzą jednak z Wiednia smutne wiadomości: najpierw pisze ciocia o chorobie męża, a w kolejnym liście o jego śmierci. Zmarł w dniu 25 listopada 1963 roku, w wieku dziewięćdziesięciu dwóch lat. ----
Od czasu taty wizyty w Wiedniu również bardzo rozwinęła się korespondencja z Wiedniem. -- Pisała ciocia Mania, pisały jej córki, które uwielbiały wujka z Polski, a więc Melita a zwłaszcza Thersi. Pisali również znajomi. --- (W domowym archiwum zachowało się mnóstwo listów, a zwłaszcza widokówek, ale są pisane po niemiecku i podpisy tak nieczytelne, że trudno je odcyfrować. – Tylko ciocia Mania pisze wszystkie swoje listy po polsku, dziwię się tylko, że jej córki zupełnie po polsku nie rozumieją). ----
Wszyscy krewni i znajomi z Wiednia cieszyli się z odnowienia znajomości i przyjaźni i oczekiwali ponownego przyjazdu.. -- Na początku 1964 roku ciocia ponownie przysłała potrzebne dokumenty i zaświadczenia na przyjazd już dla obojga rodziców, to jest dla tatusia i dla mamusi. ---- Ciocia ponadto informowała brata, że teraz (po śmierci męża) bardzo jej się poprawiła sytuacja finansowa, bo poza swoją emeryturą otrzymuje jeszcze 50 % emerytury męża -- więc rodzice nie muszą mieć żadnych obiekcji, bo na wszystko teraz pieniędzy wystarczy, no i będą mieli wygodny pokój dla siebie, bez jakiegokolwiek krępowania kogokolwiek. ----- Zaproponowała też mojej mamie aby zdecydowała się na kąpiele lecznicze, bo w Wiedniu są bardzo skuteczne. ---- Mama skorzystała z propozycji Cioci i rzeczywiście leczenie w Wiedniu przyczyniło się do poprawy jej zdrowia. ----
Wspólne wyjazdy moich rodziców do Wiednia odbyły się cztery razy rok po roku, to jest w 1964, 1965, 1966 i w 1967 roku. --- Myślę że były to dla moich rodziców, ostatnie szczęśliwe dni. ---- Nie byli jeszcze tacy bardzo starzy, (zwłaszcza jak teraz na to patrzę, bo byli znacznie młodsi niż ja teraz), czuli się światowymi ludźmi, mającymi możność chociaż na trochę wyrwać z naszej szarej rzeczywistości, trochę poimponować sąsiadom i znajomym, trochę pooddychać wolnym światem. -- Każdy wyjazd trwał około miesiąca. ----- Poza Wiedniem, gdzie mieszkali u cioci, robili też wycieczki po całej Austrii. --- Najczęściej jeździli do Schonau, gdzie Melita miała letni domek z pięknym ogrodem i dokąd wyjeżdżała każdego roku z dziećmi na wakacje. --- Następnym miejscem był Salzburg, dokąd później przeprowadziła się Tersi; --- Jeździli też do Mariazell, gdzie się znajduje słynne sanktuarium Maryjne i do innych miejscowości, czasem do znajomych, a czasem na wypady turystycznie. ---- Wyjazdy do Wiednia się skończyły gdy urodziła się Agatka i dziadkowie tym razem postanowili włączyć się w opiekę nad wnuczką, chociaż ciocia Mania, jeszcze przez wiele lat ich do siebie zapraszała, bo pobyt z moimi rodzicami, był i dla niej odprężeniem i odskocznią od codziennych kłopotów z własną rodziną. -- a gdy miała gości z Polski, była od tych kłopotów automatycznie zwolniona, a ponadto miała się komu poskarżyć --- Najwięcej zmartwień przysparzała jej rodzina Melity ---- osiem osób --- to nie było takie proste. --- W Wiedniu mieli niewielkie trzypokojowe mieszkanie, a w Schonau -- letni domek, ale chyba był dość duży i również przystosowany do mieszkania przez cały rok --- . Przyszedł taki moment, chyba w 1963 lub w 1964 roku, że Melita się zdenerwowała, na swojego męża i po wakacjach w Schonau, po prostu do Wiednia nie wróciła. --- Robert wrócił z dziećmi sam i wtedy w domu chyba bałagan zaczął się na dobre, a ciocia Mania zdenerwowała się do reszty. -- Z Robertem nie rozmawiała już od dawna, bo miała mu za złe, że nie umie zorganizować właściwie układów domowych, na Melitę była zła, że gniewając się na Roberta, pozostawiła dzieci bez opieki. -- Schonau znajdował się około 100 km od Wiednia, a Robert jeździł tam co tydzień dowożąc żywność i odzież --– najpierw w jedną, a potem w drugą stronę. --- Co tydzień zabierał inne dziecko, a reszta dzieci szła na sobotę i niedzielę do babci i tak w kółko. ---- W domu był oczywiście bałagan, bo nikt tam nie miał czasu sprzątać – Mitzi przysyłana przez Ciocię do pomocy najwyżej zdążyła przygotować coś do jedzenia. -- Zakupy robili chłopcy według wskazówek ojca -- wcale się nie dziwię, że Melicie nie chciało się wracać do takiego domu. --- Jak dzieci podrosły to się chyba zmieniło, ale to oczywiście dużo później --- Dla moich rodziców Wiedeń to był szczyt marzeń -- pomijając, że to rodzinne miasto taty, ale również bardzo piękne i jeszcze pełne krewnych i znajomych -- było to jednak miasto * zachodnie *, normalnie działające, dobrze zaopatrzone we wszystkie towary żywnościowe i przemysłowe. -- Dla mieszkańców Wiednia nie było żadnego problemu aby cokolwiek kupić, jeżeli oczywiście miało się pieniądze --- problemem jednak okazały się stosunki rodzinne -- takie same, jak u wszystkich innych ludzi --- to znaczy jak ułożyć wzajemne stosunki między rodzicami, stosunki między rodzicami a dziećmi -- między pracującymi a nie mogącymi pracować w danej rodzinie -- na kogo spada obowiązek wychowywania dzieci itd. --- Melita nigdy o swoich kłopotach nie pisała, -- nie mówiła też o nich nigdy moja mama (czyżby nic nie zauważyła?) -- Wszystko co wiem na ten temat to z listów cioci Mani, która bardzo kłopoty dzieci przeżywała. -----
Pomimo tego, że skończyły się podróże rodziców do Wiednia, nie skończyła się wymiana listów między moimi rodzicami, a całą wiedeńską rodziną. --- W późniejszym okresie moja mama otrzymywała jeszcze z Wiednia paczki, (ze słodyczami, artykułami żywnościowymi i odzieżą) najpierw tylko na święta, a potem nawet częściej) przede wszystkim od Thersi, ale Melita również czasem coś przysłała. Mama korespondowała z moimi austriackimi kuzynkami do samej śmierci.
W czasie wiedeńskich podróży rodziców również i mnie trafiły się trzy zagraniczne wyprawy, wprawdzie zupełnie innym systemem. -- Szukając sobie odskoczni od rodzinnych kłopotów. -- Szukając sobie sposobu na uspokojenie siebie i powrócenie do stanu równowagi, wymyśliłam dwa sposoby: jeden to ten, o którym wspomniałam wcześniej to jest o zapisaniu się na studia. --- Jak już pisałam ukończyłam kurs przygotowawczy na studia, zdałam egzaminy wstępne, zostałam przyjęta i jesienią 1963 rozpoczęłam studia zaoczne na wydziale ogólno ekonomicznym Akademii Ekonomicznej w Poznaniu (wtedy jeszcze Wyższej Szkole Ekonomicznej), --- ale to na razie była tajemnica i nikt o tym nie wiedział, ani w domu, ani w klubie. -- Natomiast drugi sposób to było zapisanie się do Klubu Turystycznego Wagabunda, którego komandor Sławek Dabiński namawiał mnie usilnie na uczestniczenie w rejsach morskich organizowanych przez PTTK. -- Ponieważ miałam już za sobą jeden rejs morski krajowy odbyty w ubiegłym roku twierdził że dostanę bez trudu zgodę na udział w rejsie zagranicznym w Zarządzie Głównym PTTK. --- Tak się też stało i 10 sierpnia 1963 roku wyruszyłam jachtem s/y „Polonia” na swoją pierwszą zagraniczną przygodę do Finlandii i Szwecji. -- Był to ten sam jacht, na którym odbyłam swój pierwszy, tak zwany rejs krajowy w 1962 roku. --- Niestety, tak jak ta zeszłoroczna wyprawa była dwutygodniowym relaksem, przy prawie bezwietrznej i upalnej pogodzie -- to ten rejs był bardzo burzliwy i obfitował w wiele dramatycznych przeżyć. -- Gdy tylko opuściliśmy Hel, nasz jacht dostał się we władanie sztormu z północnego zachodu, który natychmiast podarł nam żagle. -- Naturalnie nie było czasu na zachwycanie się zanikającym w oddali lądem, o malowniczym horyzoncie itp. --- bo męska część załogi rzuciła się do ściągania podartych żagli, a ja zostałam przydzielona do sterowania, odpowiednio zabezpieczona, abym nie wypadła za burtę i jedynym moim zainteresowaniem w tamtej chwili było pilnowanie kursu. -- Gdy po kilku godzinach moja wachta przy sterze się skończyła, marzyłam już tylko o wysuszeniu się i odpoczynku. --- Pogoda się tak szybko nie poprawiła. -- Wiało nadal, fala była duża, --przez wywietrznik zalewało nam kambuz, nie dało się zapalić gazu -- nic nie mogliśmy ugotować -- i część załogi była nie do życia. --- ale płynęliśmy dalej, chociaż nie wszyscy z entuzjazmem. --- W planie mieliśmy odwiedzenie Finlandii i Szwecji oraz ich stolic. --- Pierwsze zetknięcie się z tak zwanymi państwami kapitalistycznymi było dość dużym przeżyciem -- sklepy pełne najróżniejszych towarów, stoiska pełne kwiatów, owoców cytrusowych itp. -- w każdym razie inaczej jak wtedy u nas. --- Marian miał jakiegoś znajomego w Helsinkach, który przyjechał po nas do portu i zabrał nas na kilkugodzinną przejażdżkę samochodową po mieście i okolicach. --- W Helsinkach staliśmy dwa dni. ---- Sztokholm zwiedzaliśmy natomiast już na piechotę, ponieważ staliśmy w porcie w środku miasta. – Za to byliśmy tam cztery dni, bo nasz kapitan miał w Sztokholmie rodzinę, z którą trudno mu się było rozstać. --- W drodze powrotnej, po wyjściu ze szkierów, znowu spotkaliśmy się z silnym wiatrem i wysoką falą, co przy niesprzyjających warunkach spowodowało kontuzję u trzech członków załogi (zwichnięcie barku, pęknięcie żebra i poparzenie nogi), weszliśmy więc z konieczności do Visby, na wyspie Gotland. -- Nie mieliśmy tego w planie, lecz nasi poszkodowani potrzebowali pomocy lekarskiej. Więc nasze wejście do Visby miało na celu dostarczenie poturbowanych do szpitala. --- Natomiast reszta załogi zwiedzała i podziwiała przepiękne miasteczko, pełne pnących czerwonych róż, wśród malowniczo położonych domków. --- Po opuszczeniu Visby już bez przeszkód dopłynęliśmy do Gdyni, ale z dwudniowym opóźnieniem, co spowodowało zdenerwowanie u naszych rodzin i u następnej, wymieniającej się z nami załogi. (nie było wtedy telefonów komórkowych).
Rejs ten zaowocował natomiast ogromnym zżyciem się całej dwunastoosobowej załogi i zawiązaniem przyjaźni do końca życia. --- a zwiedzanie zagranicy „przy pomocy” jachtu było wtedy najtańszym sposobem wojaży zagranicznych, biorąc pod uwagę, że nie musieliśmy wydawać na nie dewiz, bowiem jedzenie i mieszkanie zabieraliśmy ze sobą. ----
Na następny rejs zdecydowałam się w dwa lata później, to jest w 1965 roku. --- Był to inauguracyjny rejs naszym (klubowym) nowym jachtem s/y ”Wagabunda”. Wyruszyliśmy tym razem sześcioosobową załogą do Anglii, Francji, Belgii i Republiki Federalnej Niemiec. – W planie mieliśmy też wypożyczenie w Calais samochodu i pojechanie do Paryża, co miało być gwoździem programu. I rzeczywiście było /!/ --- Cała zaplanowana impreza udała się nam w zupełności. -- Wypłynęliśmy ze Świnoujścia 8 lipca, a wróciliśmy 8 sierpnia również do Świnoujścia. -- Tym razem zwiedziłam Londyn, Paryż, Hamburg, Cuxhaven i Kilonię. ----
Po następnych dwóch latach popłynęłam również „Wagabundą” do ówczesnego Związku Radzieckiego na zaproszenie Związku Przyjaźni Radziecko-Polskiej do Leningradu (obecnie Petersburga). Płynęliśmy tam w trzy jachty PTTK: Wagabundą, Moskitem i Polonią. --- Mieliśmy jakieś kłopoty z wejściem do Leningradu ponieważ brakowało nam jakiegoś zaproszenia -- ale potem sprawa się wyjaśniła i pozwolono nam wpłynąć do miasta. -- Leningrad zwiedzaliśmy z przewodnikiem i przez te dwa czy trzy dni zwiedziliśmy bardzo dużo. ---- Po opuszczenie Związku Radzieckiego popłynęliśmy jeszcze do Helsinek i na końcu do Sztokholmu -- a więc znaną już trasą --ale jak już przepływaliśmy tak blisko szkoda było nie skorzystać z okazji -- bo nie było wiadomo czy jeszcze tu będziemy ? ---- I rzeczywiście, za moich czasów, już w tamte strony nie pływaliśmy). -- Ten rejs rozpoczął się 5 sierpnia w Darłowie, a zakończył 31 sierpnia w Gdyni. ---- Podczas gdy ja wybierałam się w rejs do Leningradu, tatuś wybierał się do Wiednia, a mama miała do niego dojechać trochę później, nie pamiętam już dlaczego czy chciała czekać na mój powrót aby domu nie zostawiać bez opieki, czy był inny powód. -- W każdym razie gdy wróciłam do Poznania, mama była jeszcze w domu i tu --- czekała mnie niespodzianka. -- Okazało się, że podczas mojej miesięcznej nieobecności, mój brat postanowił się ożenić, ale zakomunikował o tym mamie dopiero jak tato już wyjechał. -- Ponieważ mnie zaproponował na świadka więc ślub odbył się następnego dnia po moim powrocie z rejsu. --- Mama natomiast była już tylko na ślubie cywilnym; z uczty weselnej zrezygnowała, nie chcąc pewnie przeciągać struny pojechała wreszcie do tego Wiednia. (wśród korespondencji znalazłam kartkę pisaną 9 sierpnia 1967 od taty do mamy z pozdrowieniami i zapytaniem co się w domu dzieje, dlaczego nie przyjeżdża, bo nie ma żadnych wiadomości). -- Jak już pisałam to był ich ostatni wyjazd do Wiednia..

5.3. Praca w Centralnym Ośrodku Badawczym Normalizacji 1967 – 1973

-- Ukończyłam więc studia, które trwały prawie sześć lat. -- Pracę magisterską napisałam, przy wielkim wkładzie pracy mojego taty, jak również pomocy wujka Brunona: tato tłumaczył z niemieckiego poważną część literatury, a wujek zbierał mi materiały w urzędach i instytucjach austriackich w Warszawie. (Temat pracy: Stosunki handlowe między Polską i Austrią w latach 1962 – 1967). --- Pracę magisterską obroniłam w grudniu 1968 roku, było to prawie rok przed uzyskaniem absolutorium. --- Zależało mi na jak najszybszym ukończeniu studiów więc goniłam z egzaminami, już od czwartego roku studiów -- jak również spieszyłam się z pisaniem pracy. --- Pracowałam już w COBN na pół etatu i miałam wstępne uzgodnienie z dyrektorem Instytutu, że przejdę na pełen etat jak skończę studia. -- Myślałam więc, że szybko wyjdę na prostą, ale potem coś się poplątało z etatami, były jakieś blokady, że nawet żałowałam, że nie zdecydowałam się od razu na pełen etat, bo finansowo byłam, jak zwykle, w dołku, -- ale dosyć szybko się wszystko odkręciło, bo czekałam niedługo. Na pełen etat zostałam zatrudniona w COBN już w styczniu 1969 roku -- najpierw na etat ekonomisty, potem na etat normalizatora i w końcu na etat głównego normalizatora. --- Była to praca bardzo dobrze płatna, jak na ówczesne czasy, więc od razu mocniej stanęłam na nogach. -- Wróciła mi wiara we własne siły, zaczęłam odcinkami dokonywać potrzebnych remontów w naszej willi (która już znowu była nasza, bo odwołaliśmy się do Ministerstwa w sprawie wyłączenia jej spod gospodarki lokalami i zostaliśmy załatwieni pozytywnie) -- a więc remont dachu, założenie ogrzewania elektrycznego, wymiana instalacji elektrycznej na pierwszym piętrze i na strychu, remont instalacji wodno kanalizacyjnej i inne prace konserwacyjne. –
Praca w COBN była właściwie moją pierwszą poważną praca. ---- Dotąd zadawalałam się czymkolwiek, aby tylko nie wiązać się za bardzo z pracą , oczywiście ze względu na Krzysia. -- Dotychczas, abstrahując od braku czasu, ale starałam się pracować w taki sposób, abym mogła więcej zajmować się Krzysiem, kiedy on będzie tego potrzebował.- -- Najchętniej pracowałam w domu i do najczęstszych prac należało przepisywanie na maszynie prac dyplomowych czy innych. Jak już Krzysztof skończył czternaście lat, doszłam do wniosku, że jest na tyle dorosły, że może o siebie zadbać również w trudniejszych warunkach. -- Ponadto pomyślałam, że trzeba się zacząć również rozglądać za pracą pod kątem emerytury --- bo niestety lata bardzo szybko lecą --- a ja już niedługo miałam skończyć czterdzieści lat. --- Marudziłam więc różnym znajomym, aby mi w tym pomogli , starając się przy tym wykorzystać znajomości z mojej pracy w PTE. --- Pod koniec roku 1967 uzyskałam informację, że Centralny Ośrodek Badań Normalizacji w Warszawie, postanowił utworzyć w Poznaniu Zakład Badań Ekonomicznych w oparciu o współpracę z Akademią Ekonomiczną i byłaby możliwość otrzymania tam pracy. -- Zaproponowano mi pracę na stanowisku starszego technika, na co się natychmiast zgodziłam. -- Było to stanowisko tymczasowe, a ja znowu wynegocjowałam na razie tylko pół etatu. ---- Umowę o pracę podpisałam w dniu 16.10.1967 roku --- Do moich obowiązków w początkowym okresie należało zorganizowanie biura, dla przyszłych pracowników zakładu, a więc wynajęcie lokali biurowych, mebli, zaplecza itp. -- Po ukończeniu studiów miałam przejść na etat naukowo badawczy, jako ekonomista. --- Poza mną mieli pracować: mgr inżynier specjalista w zakresie technologii drewna, mgr inżynier technologii żywności, inżynier mechanik oraz kierownik Zakładu, na którego był początkowo przewidziany pracownik dydaktyczny AE – dr Stefan Abt. --- Na razie jednak ja byłam pierwszym i jedynym pracownikiem Zakładu --- i we wszystkich sprawach organizacyjnych kontaktowałam się bezpośrednio z Dyrekcją COBN w Warszawie. --- Taki układ bardzo mi odpowiadał i byłam z tej pracy na razie bardzo zadowolona, --- zwłaszcza, że nie miałam jeszcze stałych godzin pracy, więc mogłam przygotować się do tej *utraty wolności * w sposób łagodny. --- Po wynajęciu przeze mnie, w imieniu COBN, pół willi na ul. Rodziewiczównej zostali zaangażowani następni pracownicy, a właściwie pierwsi, nie licząc mnie, a więc --- Krystyna Sroczyńska, Edmund Wolny, Zbigniew Lenarski i nieco później, gdy ja już przeszłam na etat naukowo badawczy, -- do spraw administracyjnych zatrudniono Halinę Gługiewicz. -- Nastąpiła jednak zmiana na stanowisku kierownika, bo dr Stefan Abt nie uzyskał zgody na podjęcie tej pracy i naszym kierownikiem został dr Józef Waśko – pracownik Instytutu Włókien Naturalnych.
Do nowo podjętej pracy podchodziłam z wielkim entuzjazmem, ale równie z niepewnością, czy sobie z nią poradzę, bo otrzymywane informacje o zakresie prac naszego Zakładu, miały dla mnie charakter przynajmniej enigmatyczny. ---- Natomiast gdy otrzymaliśmy z Dyrekcji plan zadań badawczych na najbliższe lata okazało się, że w takim stanie osobowym nie będziemy mieli możliwości w przyszłości z tych nałożonych zadań się wywiązać i trzeba zakład poszerzyć. --- Zaczęłam więc od ponownego szukania lokalu biurowego, bo tamten na Rodziewiczównej, był trochę za mały, a ponadto od początku był traktowany jako przejściowy. -- Udało nam się dosyć szybko wydzierżawić strych w budynku mieszkalnym, przy ul. Libelta (narożnik Alei Niepodległości) --- i po dokonaniu prac remontowych, zaadaptowaliśmy dla potrzeb naszego Zakładu, trzy pokoje na lokale biurowe oraz mniejsze pomieszczenia na potrzeby socjalne. ------
Na etat ekonomisty, już w pełnym wymiarze godzin, zostałam zaangażowana z dniem dziewiątego stycznia 1969 roku, -- i w tym to roku przeprowadzaliśmy się na ulicę Libelta. --- (Tu może uwaga trochę humorystyczna -- ale, aby dostać się na nasz strych, trzeba było pokonać sto dwa stopnie, a ponieważ ten budynek wywodził się ze starego budownictwa -- to szło się po tych schodach o wysokich stopniach - bardzo długo, miało się wrażenie, że schody nie mają końca. --- Za to, gdy się już tam pracownik dostał, nie było niebezpieczeństwa, że będzie urywał się z pracy -- po prostu się nie opłaciło. -- Ja wchodząc na górę zawsze liczyłam te stopnie na głos, wydawało mi się, że tak się szybciej idzie). ---- Jeszcze muszę wspomnieć o jednej ciekawostce --- w tym samym domu, tylko na drugim piętrze, podjęłam pierwszą w życiu pracę -- w Spółdzielni Pracy Muzyków Pedagogów w 1951 roku. --- Myślałam, że dobry znak, i że to może będzie moja ostatnia praca. -- Może by i tak było, gdyby mnie mój niespokojny duch nie wyprowadził znów na manowce i to ze szkodą dla mnie. -- W rezultacie pracowałam tam tylko sześć lat. –
Jeżeli dobrze pamiętam, Zakład nasz miał zająć się badaniem metod określania jakości wyrobów w Polskich Normach. --- Ja miałam się zająć przemysłem włókienniczym, ---- Krysia - przemysłem zbożowym, Edek – przemysłem drzewnym, a Zbyszek - okuciami budowlanymi. --- Mogłam się pomylić, co do zakresu ich działalności -- bo później nam się resorty i zakresy zmieniały, --- lecz w początkowym okresie ja na pewno badałam normy i wszystko to co było związania, z gatunkami, jakością wyrobów, reklamacjami itp. chyba w całym przemyśle włókienniczym. --- Dzisiaj na pewno wystarczyłoby kliknąć do internetu i w kilka dni uzyskałabym te wszystkie informacje --- ale wtedy -- prawie czterdzieści lat temu pracowało się zupełnie inaczej. --- Ponadto, jak już wspominałam, była to pierwsza w moim życiu praca, jak gdyby naukowa, -- a ja nie miałam o takiej pracy zielonego pojęcia. --- W związku z tym rzuciłam się na wszelką dostępną literaturę;--- zapoznawałam się z wydanymi normami w Polsce, a równocześnie porównywałam je z normami zagranicznymi, oczywiście państw socjalistycznych. -- W Poznaniu moimi badaniami objęłam Zakłady Przemysłu Odzieżowego Modena, oraz Fabrykę Obuwia i pod koniec moich tam badań mogłabym chyba już zarządzać tymi zakładami, (do dzisiaj pamiętam całe ciągi produkcyjne). ---Lecz przede wszystkim siedziałam tygodniami w Łodzi i zbierałam materiały ze zjednoczeń i zakładów przemysłowych wszelkich rodzajów tkanin, dzianin, włókniny, nici i innych wyrobów tekstylnych. --- Zbierałam wszystko, co mi tylko w ręce wpadło --- potem robiłam jakieś tabele, -- wykresy, -- zestawienia -- porównania itd., zagraniczne normy tłumaczyłam na język polski – nie wiedząc w ogóle, czy to mi się do czegokolwiek przyda. --- Najbardziej dziwiłam się tym, że nikt z moich współpracowników nie był zdziwiony moimi metodami pracy --- i gdy, na zebraniu Zakładu, zdawałam sprawozdanie z postępów w moich badaniach, z całą powagą nad nimi dyskutowali. --- W końcu pomyślałam, że może tak właśnie trzeba było pracować i nadal zbierałam ogromne ilości materiałów -- a miałam ich tyle, że mogłabym napisać monografie wielu łódzkich zakładów włókienniczych. --- Na razie jednak żaden termin mnie jeszcze nie gonił, miałam prawie dwa lata czasu, nim ktoś chciałby mnie rozliczyć z wykonanej pracy. ----- Ale do opowiadania o mojej pracy badawczej miałam zawsze bardzo dużo materiałów, tylko miałam własne zastrzeżenia, czy to będzie komuś do czegokolwiek potrzebne -----
Dalsze zmiany w moim zatrudnieniu, to 27 sierpnia 1969 zostałam zaangażowana na stanowisko normalizatora --- 30 maja 1970 - na stanowisko starszego normalizatora --- i 26 kwietnia 1972 – na stanowisko głównego normalizatora jako kierownika pracowni *ekonomicznych aspektów jakościowania produktów.*
-- Jak już wspominałam nasz Poznański Zakład Badań Ekonomicznych był oddziałem Centrali Warszawskiej; wszystkie nasze opracowania naukowe, a nawet częściowe opracowania musiały uzyskać akceptację Dyrekcji COBN a nie rzadko też urzędów normalizacyjnych RWPG (Rada Wzajemnej Pomocy Gospodarczej). --- Temat mojej pracy wchodził również w program prac zatwierdzonych do prowadzenia w RWPG. ----- W związku z tym zachodziła konieczność dosyć częstego kontaktowania się z Dyrekcją Instytutu, jak również z przedstawicielami RWPG. -- Pamiętam jedną z narad w Warszawie z udziałem przedstawicieli RWPG oraz tłumaczem ---- w pewnej chwili podczas tłumaczenia tak się zdenerwowałam tym co tłumaczka w moim imieniu opowiada, że nagle zaczęłam sama mówić po rosyjsku, chociaż moja znajomość tego języka była dosyć słaba, a na pewno się nie nadawała do oficjalnych przemówień na konferencjach. --- Taki system pracy wiązał się z dosyć częstymi wyjazdami do Warszawy. ---- Z roku na rok było coraz gorzej, to znaczy, że było coraz więcej tych wyjazdów. -- Najgorzej było w 1972 roku, bo zdarzało się, że czasem nawet dwa razy w tygodniu musiałam uczestniczyć w naradach naukowych w COBN w Warszawie. ---- Jak sobie to dokładnie obliczyłam, taki układ przestał mi się opłacać. -- Delegacja na jeden dzień na naradę do Warszawy -- to zamiast siedmiu godzin pracy w Zakładzie w Poznaniu, zajmowała mi przynajmniej szesnaście godzin w podróży i dwie niedospane noce. ---- Ponadto nie odczuwałam specjalnej satysfakcji z wykonywanej tam pracy, po prostu nie widziałam praktycznego wdrożenia wyników moich opracowań, także zabieranie głosu na międzynarodowych i ogólnopolskich konferencjach w temacie, co do którego sama nie byłam przekonana, było dla mnie sprawą stresującą. -- Zaczęłam już się w tym gubić, zbyt częste kontakty z Centralą były za męczące, a jak zaczęli wspominać o wyjazdach do Moskwy, wpadłam w popłoch i chciałam koniecznie zmienić pracę Zaczęłam się więc zastanawiać o ewentualnej zmianie pracy -- ale długo nie miałam żadnego pomysłu.
Podczas pracy w Instytucie spod mojego pióra wyszły następujące opracowania:
1/ Metody określania gatunków wyrobów w normach w aspekcie kryteriów ekonomicznych, na przykładzie artykułów włókienniczych, COBN 1969. ----
2/ Artykuł w 4 numerze z 1970 roku miesięcznika – „Normalizacja” Z prac naukowo badawczych COBN -- pt. Metody określania gatunków wyrobów w normach na artykuły włókiennicze.
3/ Podział produktów na gatunki, na przykładach wybranych produktów z przemysłu metalowego, chemicznego i lekkiego, Warszawa – Poznań, grudzień 1970. (współautor: Zbigniew Wasilewski).
4/ Porównanie krajowych wymagań jakościowych dla podstawowych zbóż z wymaganiami norm zagranicznych, Poznań – kwiecień 1972.
5/ Zasady racjonalnego zróżnicowania grup jakościowych produktów w normach (tezy programujące do tematu „Model normy”,) Warszawa – kwiecień 1972.
Byłam również organizatorem i kierownikiem ogólnopolskiej konferencji dotyczącej wymagań jakościowych w przemyśle zbożowym (pozycja 4), zorganizowanej w Poznaniu w kwietniu 1972 roku.
Gdyby nie te dziwne tematy, byłaby to bardzo dobra praca. -- Zespół pracowników nie był duży, chyba nie liczył więcej niż 10 pracowników. -- Najwięcej byłam zżyta z tymi, co pracowali ze mną od samego początku, z Krystyną Sroczyńską, z Haliną Gługiewicz, ze Zbyszkiem Lenarskim, z Edkiem Wolnym, a na końcu ze Zbyszkiem Wasilewskim. -- Zespół nasz był nastawiony również towarzysko ---- robiliśmy bardzo dużo imprez, -- każda okazja musiała odbić się w uroczystym spotkaniu -- czy to w biurze, czy na łonie natury. -- Niektórzy pracownicy pracowali tylko w naszym Zakładzie na pełnym etacie, a niektórzy pracowali w innych zakładach, a u nas tylko na pół etatu, tak, że na zebraniach naukowych, które odbywały się z naszym kierownikiem przeważnie jeden w tygodniu, mogło być tych osób trochę nawet kilkanaście. --- W każdym razie dobrze mi się tam pracowało, zespół był zgrany, koleżeński i zawsze chętny do współpracy. --
W COBN pracowałam do końca września 1973 roku, a potem przeniosłam się do Ośrodka Przetwarzania Informacji w Akademii Ekonomicznej. – --- Z pomocą przyszedł mi wtedy pracownik naukowy AE, dr Stefan Abt, który kiedyś też przez jakiś czas pracował w naszym Ośrodku, a teraz właśnie zaczął organizować w Uczelni ośrodek przetwarzanie informacji, na bazie komputera Odra 1304. ----- Skorzystałam z okazji, powiedziałam, że interesuje mnie informatyka i chciałabym się w tym kierunku dokształcić, a ponieważ mój ówczesny szef, nie chciał mnie skierować na podyplomowe studia informatyczne, miałam powód i poprosiłam o zwolnienie. --- Myślę, że na początku nie była to zła decyzja; w pierwszym okresie płace w obu instytucjach były podobne, -- a nawet w Akademii Ekonomicznej można było jeszcze dorobić na pracach zleconych. -- Poza tym praca była spokojniejsza, nie musiałam stale wyjeżdżać do Warszawy, co źle wpływało również na moją pieczę nad domem. -- W Uczelni pracowałam dwanaście lat, aż do przejścia na emeryturę, niestety nie było to wymarzone przeze mnie miejsce pracy, ale to się okazało dopiero po kilku latach.
W międzyczasie spotkały mnie jeszcze dwie morskie przygody - jedna w 1972 -- był to rejs do Kilonii na Olimpiadę -- druga w 1975 roku -- to miesięczny rejs na Zewie Morza do Niemiec Zachodnich, Holandii i Anglii. --- Były to niezwykłe rejsy i zupełnie niepodobne do wszystkich innych. ---
Wyprawa na Olimpiadę pociągała mnie szczególnie, ponieważ większość z nas pasjonowała się żeglarstwem wyczynowym, a tu startowali nasi zawodnicy prawie we wszystkich klasach i oglądanie na żywo takiej dużej imprezy, w tamtych latach było bardzo atrakcyjne. --- Ponadto zorganizowano zbiorowy rejs ponad 40 jachtów morskich na olimpiadę do Kilonii -- była to pierwsza w historii żeglarstwa i do dziś chyba jedyna tak wielka wyprawa jachtów pod polską banderą do zagranicznego portu. ---- Nasz jacht -- s/y Wagabunda wypłynął ze Świnoujścia wieczorem 23 sierpnia 1972. --- Pogoda była kiepska, wiał dosyć silny wiatr i niestety przez cały czas musieliśmy halsować i dopiero 26 sierpnia dopłynęliśmy do zatoki kilońskiej, gdzie skierowano nas do portu w Moltenort. -- Pomimo tego, że jachty zostały umieszczone w trzech portach jachtowych to i tak w całej Kilonii odczuwało się przewagę polskich żeglarzy, nad innymi gośćmi Igrzysk. -- Gospodarze Olimpiady przygotowali polskim żeglarzom wiele imprez towarzyszących zarówno w Kilonii jak i w Hamburgu, tak, że nie nudziliśmy się zupełnie, a było nas ponad 300 osób. -- Gwoździem programu było wypłynięcie na spotkanie wielkich żaglowców, które prowadził zwycięzca Operacji Żagiel w klasie A - Dar Pomorza. -- Na to spotkanie wypłynęło ponad 2000 jachtów żaglowych, drugie tyle motorowych, nie licząc statków pasażerskich, kajaków i łodzi wiosłowych. -- Był to niezapomniany widok, najwspanialszy nawet z tych jakie później widziałam. -- Do tych wszystkich oficjalnych imprez doszło jeszcze wiele kameralnych spotkań, między szczególnie zaprzyjaźnionymi załogami jachtów i jak zawsze w takich warunkach nawiązywały się przyjaźnie, trwające potem wiele lat. ---- Ja szczególnie zaprzyjaźniłam się z załogą jachtu Mestwin z Jacht Klubu Stoczni Gdańskiej. -- Nasze jachty stały obok siebie w porcie jachtowym. -- A my często zabieraliśmy się z nimi na krótkie pływania, np. na trasy regat, lub na spotkanie wielkich żaglowców, bo nasz jacht był za mały na towarzyskie pływania. -- Te dwanaście dni postoju w Kilonii przeszło błyskawicznie i naturalnie żal było wyjeżdżać. -- My wypłynęliśmy 6 września -- nie był to jeszcze koniec regat, ale kończyły się nam urlopy i musieliśmy wracać. -- Do Świnoujścia wchodziliśmy 9 września.
Natomiast rejs na Zewie Morza, nie przypominał mi poprzednich rejsów dlatego, że dotychczas pływałam na małych jachtach, więc była to ogromna różnica w żeglowaniu, teraz na dużym jachcie i z liczną załogą (prawie 30 osób). -- Rejs był organizowany przez komisję szkolenia PZŻ, dla instruktorów żeglarstwa i w założeniu miał kilka niecodziennych atrakcji, jak np. tygodniowy pobyt w Amsterdamie podczas obchodów 700-lecia tego miasta, --- również kilku dniowy pobyt w tygodniu żeglarskim w Londynie - kibicowaliśmy tez jachtom startującym do regat dokoła ziemskich i na końcu braliśmy udział w dniach polskich w Hamburgu. -- O tym jednym rejsie można by napisać książkę, bo w każdym mieście rozrywek było mnóstwo, oraz możliwości zwiedzania w bardzo korzystnych układach. -- Rejs rozpoczął się i zakończył w Szczecinie, a trwał od 8 sierpnia do 8 września 1975 roku --- Był to mój ostatni rejs morski.

5.4. Praca w Akademii Ekonomicznej 1973 – 1985

Pracę w Akademii Ekonomicznej mogłabym podzielić chyba na dwa etapy --- od września 1973 – do 1977 roku -- praca w Ośrodku Przetwarzania Informacji, na stanowisku specjalisty starszego analityka - kierownika działu organizacyjnego OPI -- a od roku 1978 -1985 praca w Instytucie Organizacji i Zarządzania.
W początkowym okresie to jest w roku 1973 -- Uczelnia zatrudniła ekipę w ilości chyba ponad siedemdziesiąt osób, mających stanowić przyszłą kadrę Ośrodka Przetwarzania Informacji. -- W tamtym okresie ważniejsze były etaty niż pieniądze. -- Należy to tak rozumieć, że jeżeli jakiś zakład pracy uzyskał zgodę na zatrudnienie pewnej ilości osób, a nie zatrudnił ich w danym roku kalendarzowym -- wniosek przepadał -- i starania o nowe etaty trzeba było zacząć od początku, ale nigdy nie wiadomo z jakim skutkiem. -- Dlatego też przyszły kierownik Ośrodka, wiedząc, że dla ośrodka przyznano 70 etatów zatrudniał z zapałem potrzebnych pracowników dla obsługi samej Odry (była to Odra 1304 nowej generacji), dla obsługi działu dziurkarek, działu głównego inżyniera, programistów, ekonomistów itp. aby w pełni wykorzystać przyznany limit. --- Ponieważ jednak były jakieś problemy z pełnym uruchomieniem pracy Ośrodka, chyba z powodu przedłużania się prac adaptacyjnych sal i części korytarza na drugim piętrze budynku AE - dla potrzeb pracy komputera -- cała grupa pracowników pozostawała bez konkretnych zajęć. Między innymi również i ja. --- Oczywiście coś tam robiliśmy -- jakieś plany -- programy -- wymyślaliśmy różne regulaminy dla poszczególnych grup pracowników -- usiłowaliśmy się sami doszkalać --- ale było wiadomo, że Ośrodek nie działa, bo po prostu jeszcze nie istnieje. --- Dzisiaj już nie pamiętam, jak to długo trwało, --- ale na pewno kilka miesięcy. -- Tak, że już na początku nie byłam zadowolona -- denerwowało mnie takie podejście do pracy, -- uważałam, że nie było to zbyt wychowawcze, zwłaszcza, że w tej grupie było bardzo dużo młodych ludzi, a z tego wielu, po raz pierwszy zgłaszających się do pracy. ----
Mnie to zbiorowe lenistwo aż tak bardzo nie dotyczyło, -- nawet taki układ był dla mnie korzystny, ponieważ już od listopada 1973 roku rozpoczęłam naukę na trzy semestralnym Podyplomowym Studium Organizacji Przetwarzania Danych AE, która trwała do lipca 1975 roku. ---- Poza pracą i nauką w Akademii miałam jeszcze całą gamę innych zajęć, bo zarówno w Jacht Klubie Wielkopolski, jak i w Okręgu Żeglarskim prowadziłam pion sportowy. Mogłam więc wszystkie prace administracyjno – organizacyjne, z tym związane realizować w biurze w Uczelni. -- Oszczędzałam sobie przez to masę czasu prywatnego, ale wcale nie o to mi chodziło --- myślałam tylko, że będę mogła robić cos pożytecznego -- a tu na razie, poza nauką, na nic sensownego się nie zanosiło -- bo nawet do wykonywania ewentualnych prac zleconych, potrzebny był komputer.
Pierwsze pismo angażujące mnie do pracy, z dnia 20 września 1973 roku, powierzało mi stanowisko specjalisty – starszego analityka. ---- Kierownikiem działu Organizacyjnego Ośrodka Przetwarzania Informacji zostałam mianowana z dniem 1 stycznia 1975 roku. --- Następne dwa lata to naprawdę była ciekawa praca, taka która mnie interesowała -- oparta była na pracy Odry i realizacji zleceń wykonywanych dla Uczelni (jako zlecenia niepłatne) oraz dla innych podmiotów gospodarczych (jako zlecenia płatne). Ściśle współpracowaliśmy z wszystkimi działami OPI i koordynowaliśmy ich działalnością. -- W tym czasie pracownicy Ośrodka mieli możliwość uczestniczenia w pracach zleconych Uczelni przez różne przedsiębiorstwa, których wyniki były potem przetwarzane komputerowo na naszej Odrze. -- Równocześnie też część pracowników brała udział przy opracowaniu różnych materiałów pomocniczych dla studentów, z zakresu projektowania systemów informatycznych. -- Autorem tych prac był kierownik naszego Ośrodka, lecz zatrudnieni byli przy tym i inni pracownicy naszego Działu, w tym również i ja. -- Ponadto osobiście wzięłam jeszcze udział w szkoleniu na Podyplomowym Studium Organizacji Przetwarzania Danych – trzeciego stopnia -- prowadzonym przez Towarzystwo Naukowe Organizacji i Kierownictwa -- kurs ten trwał od 12 października 1976 do 10 czerwca 1977 roku. ----
W Ośrodku Przetwarzania Informacji pracowałam właściwie tylko trzy lata. –Trochę się podszkoliłam informatycznie, bo w tym czasie ukończyłam Studia Podyplomowe OPD, oraz rozpoczęłam dodatkowo kurs OPD trzeciego stopnia, kończąc go za pół roku, lecz na ogół moja praca polegała na zajęciach organizacyjno – administracyjnych. -- Właściwie taka praca bardziej mi odpowiadała, jak praca naukowo – badawcza w COBN. -- Lubiłam pracę samodzielną i lubiłam pracować w kontakcie z liczną grupą ludzi, a tak właśnie było w Ośrodku. ----
Natomiast z dniem 1 grudnia 1976 zostałam przeniesiona do Zakładu Systemów Informatycznych Instytutu Statystyki i Ekonometrii -- (na stanowisko specjalisty – starszego analityka) i z tym dniem właściwie skończyła się moja praca w OPI, dla której w ogóle tu przyszłam. ---- Gdybym była konsekwentna powinnam odejść z Uczelni --- Ale nim ja się na cokolwiek zdecydowałam, to znowu wydawało się, że może coś się zmieni na lepsze. --- Kierownik naszego zakładu był ten sam co poprzednio, -- już się trochę poznaliśmy przez te kilka lat pracy, więc sugerował abym została. -- Mieliśmy być bardziej związani z dydaktyką -- i rzeczywiście byliśmy, -- przynajmniej w pierwszym okresie, (nawet sporadycznie miałam jakieś zajęcia ze studentami, lecz zawsze jako zastępstwo) --- Ale od tego czasu ciągle się coś zmieniało -- bo uczelnia też przechodziła reorganizację, zwłaszcza od czasu wprowadzenie stanu wojennego, a potem po jego zakończenia. ---- Nadal byłam przekonana, że na ogół charakter pracy organizacyjnej bardzo mi odpowiada,. -- Odkryłam nawet w sobie talent organizacyjny, który pomagał mi przy wielu zadaniach. -- Uważam, że pierwszą szkołę miałam w tym zakresie już na początku mojej działalności w Jacht Klubie i w Okręgu. -- A teraz bardzo mi się to przydało, również w Uczelni. --- Gdy się zdecydowałam przejść na trochę wcześniejszą emeryturę, to jest z dniem 1 maja 1985 roku, byłam wtedy pracownikiem Instytutu Organizacji i Zarządzania na stanowisku specjalisty – kierownika zespołu. --- Mój poprzedni kierownik już w Uczelni nie pracował, a obecny pełnił tylko funkcje p.o. kierownika Zakładu. ---- Miałam więc znowu bardzo samodzielną pracę, tylko w niewielkim już zespole dydaktycznym.
Tak więc zakończył się już kolejny okres mojego życia -- okres pracy zawodowej --- to prawie ostatnie dwadzieścia lat. --- Też nie zakończył się specjalnie szczęśliwie. – Właściwie więcej było w nich kłopotów niż satysfakcji. -- W kraju rozpoczynała się dewaluacja pieniądza: za pomocą strajków poszczególne grupy społeczne wywalczały sobie dość znaczne podwyżki płac, czego oczywiście nie mogli zrobić pracownicy wyższych uczelni. -- Więc jak na początku zatrudnienia w AE (1975 rok) moja pensja wynosiła znacznie powyżej średniej krajowej -- bo około 130 % ---- to teraz zdecydowanie spadła -- (w 1984 roku wynosiła już tylko 98 % średniej płacy krajowej). -- I tu już mogłam autorytatywnie stwierdzić, że źle zrobiłam gdy odeszłam z COBN, przynajmniej z punktu widzenia zarobków i emerytury. Ale nie rozdzierałam szat z rozpaczy. ---- W Okręgu Żeglarskim zmieniał się Zarząd i nowy kandydat na prezesa zaproponował mi pół etatu w biurze Związku – i ta propozycja właśnie wpłynęła na moją decyzję emerytalną. Wiedziałam, że moja emerytura nie będzie wielka, ale zwiększona o pół etatu pracy w Okręgu, to już będzie zupełnie nieźle. ---

bSPRAWY RODZINNE OD 1967 ROKU

Muszę się trochę cofnąć w czasie aby zrelacjonować sytuację rodzinną -- a działo się jak zwykle bardzo dużo.
We wrześniu 1967 roku ożenił się mój brat Jurek. -- Jak już pisałam mama była jeszcze obecna na ślubie cywilnym, a potem wyjechała do Wiednia, gdzie już czekał na nią tatuś. – Na ślubie kościelnym i weselu byłam tylko ja z Krzysiem no i cała rodzina Danki – mojej bratowej. –
Kolejne wydarzenie rodzinne to urodziny Agatki -- mojej bratanicy i potem też córki chrzestnej, która przyszła na świat 7 lutego 1968 roku. -- Jurkowie nie mieszkali razem z nami. -- Danka miała swoje mieszkanie, wprawdzie bardzo małe -- ale potem wymieniła je na większe. -- Po wykorzystaniu przez Dankę urlopu macierzyńskiego, malutką Agatką zajmowali się dziadkowie, z jednej i z drugiej strony, na zmianę -- dlatego moi rodzice zrezygnowali na razie z dalszych wyjazdów, lecz okazało się, że to było już na zawsze, bo gdy Agatka podrosła, to oni byli już zbyt starzy i nie mieli ochoty na dłuższe wyprawy. ---
W międzyczasie mój brat Jurek uzupełnił edukacyjne zaległości i na wiosnę 1971 roku obronił pracę dyplomową na Akademii Wychowania Fizycznego w Poznaniu. – Sport to jego druga, a właściwie pierwsza pasja życiowa. -- jeszcze jako nastolatek urywał się ze szkoły na treningi, co nie przyczyniało mu sympatii wśród grona nauczycielskiego i wpłynęło na jego szkolne kłopoty. --- Po zwolnieniu z wojska w 1952 roku zaczął pracować w Zarządzie Głównym Ludowym Zespołów Sportowych w Warszawie, a potem w Oddziale Wojewódzkim w Poznaniu, a następnie w Wojewódzkiej Federacji Sportu. -- Nawet później kilka lat w Okręgowym Związku Żeglarskim. -- Swoją długą, bogatą karierę sportową, rozpoczął, będąc jeszcze w gimnazjum w końcu lat czterdziestych od rzutów dyskiem. -- Potem były okresy pchnięcia kulą, rzutów oszczepem, a nawet rzutów młotem. --- Ale poświęcił się w rezultacie dyscyplinie „podnoszenie ciężarów”, w której zdobył najwyższe kwalifikacje trenerskie i sędziowskie. Zajmuje się tym do dzisiaj. -- (Jurek miał zupełnie niezłe wyniki sportowe o zasięgu wojewódzkim i ogólnopolskim).
Ponadto przez kilkadziesiąt lat był we władzach okręgowego i Polskiego Związku Podnoszenia ciężarów, w tym również Prezesem Poznańskiego ZPC. -- Za działalność społeczną został też odznaczony wieloma odznaczeniami związkowymi i państwowymi, między innymi -- Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski.
Mój syn -- Krzyś -- przeżywał pechowy okres w drugiej klasie gimnazjum. --- Chorował przynajmniej przez pół roku. -- Odrobił zaległości we wszystkich dziecięcych chorobach, których udało mu się uniknąć w latach przedszkolnych, więc -- odra, szkarlatyna, angina, świnka, a na koniec zapalenie płuc i zwichnięcie barku. ---- Naturalnie powtarzał drugą klasę, co też nie było najlepsze, bo potem pół roku szkolnego się nudził i przez to trochę odzwyczaił się od nauki. --- Wakacje spędzaliśmy jeszcze zawsze razem, oprócz terminów moich rejsów morskich. -- Usamodzielnił się wakacyjnie dopiero po zdaniu matury, w 1974, chociaż oczywiście na obozy i rejsy wyjeżdżał już dużo wcześniej, lecz były to wakacje zorganizowane. -- Na sędziowanie regat również wyjeżdżał ze mną -- najpierw jako dodatek, a gdy skończył szesnaście lat jako sędzia stażysta, a później – jako sędzia. ---
W 1974 roku zdał też egzamin wstępny na studia ekonomiczne. –- Bardzo się ucieszyłam, bo myślałam, że już mam kłopot z głowy. -- On jest zdolny, ma bardzo dobrą pamięć -- byłam pewna, że nie będzie miał na studiach żadnych kłopotów. -- Oczywiście się myliłam. -- On najchętniej rozpocząłby studia od końca -- najlepiej od pracy magisterskiej -- a tak po kolei to mu się nie podobało. --- Potknął (o ile dobrze pamiętam) się na historii gospodarczej Polski, i przerwał studia na trzecim roku. --- Potem ukończył na poznańskiej AWF kurs na instruktora sportu, oraz na AWF w Oliwie cztero semestralne studia na uprawnienia trenera żeglarstwa. -- W międzyczasie zaczął pracować. – ( W późniejszych latach studiował jeszcze na Akademii Rolniczej w Poznaniu -- oraz na Wyższym Studium Fotografii we Warszawie).
--- Ożenił się w grudniu 1980 roku, z Krystyną Sroką, a gdy jego żona ukończyła studia medyczne, dostała skierowanie do pracy w Damasławku i wyprowadzili się z Poznania. --- Ich ślub był dla mnie szokiem, dla Benona zresztą również -- nie żeby za wcześnie, bo Krzyś miał już 26 lat, -- ale dlatego, że się bardzo krótko znali, (Benon nawet podejrzewał, że ona jest w ciąży i dlatego się tak spieszą) ---- a ja postanowiłam się do nich nie wtrącać, i nie usiłowałam wpływać na ich decyzję, aby nie powielać błędów mojej mamy. --- Niestety czas pokazał, że na to nie ma metody i właściwie jak się zrobi, czy nie zrobi -- to i tak jest źle. --- A więc ślub odbył się w dniu 20 grudnia 1980 roku; przedpołudniem – cywilny w ratuszu na Starym Rynku, a kościelny w godzinach popołudniowych w kościele Najświętszego Zbawiciela przy ulicy Fredry. --- Przyjęcie weselne było nieudane. -- Odbyło się w niewielkim mieszkaniu jej rodziców, przy ul. 27-Grudnia gdzie nawet, ta niewielka ilość osób będących na przyjęciu tworzyła ścisk. -- Natomiast Krzysztof miał jeszcze coś bardzo ważnego do załatwienia tego dnia i co chwilę znikał, a z nim znikała żona Benona, która woziła go w to tajemnicze miejsce samochodem. -- W mojej pamięci zachowało się stałe na kogoś czekanie. --- W następnym roku, tuż przed wprowadzeniem stanu wojennego wyjechali do Damasławka, gdzie mieszkali przez dwa lata, a potem przenieśli się do Wągrowca. --- Krystyna pracowała w szpitalu, a Krzyś w szkole, a potem w domu kultury. ----
Nienajlepiej też, z mojego punktu widzenia, układało się mojemu synowi praca zawodowa. -- Miał kilka bardzo dobrych zakładów pracy, w których był zatrudniony, jak na przykład: Liceum Plastyczne, Teatr Aktora i Lalki, Muzeum Pierwszych Piastów na Lednicy, Firma Togol, gdzie był zadowolony z pracy i praca z niego, ale pokręcone koleje jego prywatnego życia, kazały mu zawsze zmieniać pracę w jak najbardziej nieprzewidzianych okolicznościach -- czasem na lepsze, a czasem na gorsze.
W 1986 roku Krystyna urodziła córkę – Małgosię. -- Opieka nad wnuczką była dla mnie dosyć absorbująca: w pierwszych miesiącach jeździłam codziennie do Wągrowca, w każdym razie bywałam tam częściej niż w swoim domu. -- Chciałam jej jak najwięcej pomóc, bo Krzysztof nie pracował już w Wągrowcu i miał kłopoty z dojazdami. --- Później przez jakiś czas, Małgosia przebywała u mnie w Poznaniu na Mazowieckiej, czasem sama, a czasem z matką. --- Gdy Małgosia skończyła osiem lat, Krystyna zerwała stosunki z całą moja rodziną z Krzysiem na czele. --- Nawet trudno mi o tym pisać, bo i z Krzysztofem nie umiałam i do dziś nie umiem o tym rozmawiać. -- Odnotowałam to tylko dla porządku. -- Rozeszli się w 1996 roku.
Gdy już piszę o Krzysiu, to muszę wspomnieć, że on również wpadł w żeglarskie szaleństwa, ta jak ja, a może nawet i więcej. -- Poszedł tylko trochę w inną stronę. --- Ponieważ ktoś mu kiedyś powiedział, że nie ma talentu regatowego, tak jak jego matka, czyli ja --- więc przestał już się zajmować regatami i zaczął się doskonalić w żeglarstwie morskim. -- Do 1980 roku doszedł do stopnia kapitana bałtyckiego. -- Jednak w międzyczasie uzupełnił swoje umiejętności o stopię trenera drugiej klasy, stopień sędziego klasy państwowej i stopień mierniczego. --- Od 1989 roku został też wybrany do Zarządu Okręgu do komisji kultury i do komisji żeglarstwa śródlądowego PZŻ. -- W latach 2005 do 2009 był jeszcze członkiem Zarządu PZŻ.
W połowie lat osiemdziesiątych, przyjechała do Polski Thersi. --- Kilka dni spędziła z nami w Poznaniu na Mazowieckiej. -- Z zainteresowaniem zwiedzała Poznań i okolice miasta, ponieważ była tu kiedyś z wizytą ze swoją matką i babcią jeszcze jako małe dziecko przed drugą wojną światową i była ciekawa czy coś sobie przypomni z tamtych dni. -- Później pojechała też na kilka dni do Warszawy. -- Bardzo żałowaliśmy, że nie mogła być z nami dłużej, ale wtedy pobyt w Polsce był bardzo drogi dla turystów zagranicznych. -- Na każdy dzień pobytu trzeba było wykupić jakąś kwotę pieniędzy, po bardzo niekorzystnym kursie walutowym, niezależnie od tego, że mieszkało się prywatnie i nie potrzebowało się polskich pieniędzy na bieżące wydatki. ---- Po tym spotkaniu w Polsce Thersi nadal pisywała sobie listy z moją mamą, jak również nadal przysyłała mamie paczki, zawsze z kawą i innymi smakołykami, za co jestem jej wdzięczna do dziś, bo dla mojej mamy to była zawsze jakaś pomoc, ale również ostatnie chyba w życiu chwile radości. ---- Teraz, po śmierci mamy moja korespondencja z Thersi właściwie trwa do dziś, wprawdzie dosyć rzadko, z uwagi na trudności językowe -- ja nie znam zbyt dobrze niemieckiego, a ona zupełnie nie zna języka polskiego. -- Gdy napisałam jej o pisaniu moich wspomnień rodzinnych, otrzymałam też garść wiadomości z Wiednia. –
Niestety prawie nic nie wiem o Melicie i jej rodzinie. Wyszło mi z korespondencji, że i Thersi albo niewiele wie, albo nie chce o tym pisać. -- Melita od szesnastu lat jest wdową, jej mąż zmarł w 1993 roku w wieku osiemdziesięciu dwóch lat. --- W nekrologu Roberta figurują, poza najbliższą rodziną, zięć Jean i dwóch wnuków: Marc i Michael. -- To rodzina Ingrid -- A reszta dzieci Melity ? --- ale to już następne pokolenie (o wszystkich nie da się napisać).
Teresa już chyba od ponad dziesięciu lat mieszka znowu w Wiedniu (ale gdy ja byłam na wycieczce w Wiedniu w 1996 roku – to ona mieszkała jeszcze w Salzburgu). –Teresa jest już sama od 25 lat, jej mąż zmarł w 1984 roku, mając 55 lat. --- (Chociaż sama była już kilka lat wcześniej. Przechodzili kryzys małżeński. -- Jej mąż Georg miał romans z jakąś dziewczyną -- mieli dziecko – dziewczynkę - Carolinę, którą uznał za swoją, dając jej swoje nazwisko i zamieszkał razem ze swoją nową rodziną. ---- Rozstał się wprawdzie z Teresą, ale nie mieli rozwodu, tak więc gdy umarł wszystkie przywileje wdowy przypadły Teresie).
Młodsza córka Teresy Barbara wyszła za mąż za Reinera 22.09.1990 roku. -- Mieszkali w Lichtensteinie. Reiner pracował w firmie szwajcarskiej, niedaleko od ich miejsca zamieszkania. --- Pierwsze dziecko syn Dominik urodził się 2.09.1991 roku, a drugie – córka Anna-Krystyna urodziła się 22.12.1993 roku. -- Dzisiaj to są oczywiście już prawie dorośli ludzie. -- Barbara jest bardzo zadowolona ze swego małżeństwa i przeżytych wspólnie lat.
Natomiast Monika wyszła za mąż za Hansa Antoniego Ederera w dniu 21.maja 1991 roku w Salzburgu. – Był od niej starszy prawie o 15 lat, z wykształcenia był doktorem teologiem; w tym to kierunku też pracował a ponadto zajmował się działalnością społeczną w zakresie daleko idącej pomocy uchodźcom rumuńskim, na terenie Austrii. --- Zmarł nagle 7.11.2008 roku w Belgii, podczas podróży służbowej. ---Dzieci nie mieli. --
Karuzela życia kręci się dalej
Tak się chyba zawsze dzieje, że im człowiek starszy, to ma więcej zmartwień i kłopotów, a dziecku na ogół się wydaje, że dorośli mają najlepiej bo mogą robić to co chcą. -- Niestety nie jest to w ogóle możliwe, aby człowiek mógł choć, na przykład, przez jeden miesiąc robić to co chce, zwłaszcza, jeżeli jest obarczony rodziną. -- Myślę, że może dlatego miałam gorzej, że właściwie przez większość samodzielnego życia byłam sama i musiałam o wszystkim decydować; a ja na pewno nie należę do osobników, którzy marzą o takiej samodzielności. ---- Oczywiście robiłam to bo musiałam, ale zawsze się wahałam czy dobrze robię, czy nie należałoby inaczej, czy to jest właściwa decyzja i tym podobne wątpliwości.
Moi rodzice natomiast po 1967 roku zaprzestali już wyjazdów zagranicznych -- a ja byłam zajęta pracą zawodową, a ponadto działalnością społeczną zarówno w Związku Żeglarskim do 1978 jak i w Jacht Klubie Wielkopolski (w latach 1973 – 1974 oraz 1977 – 1982) ---- Jak sobie przypominam tamten okres to wydaje mi się prawie niemożliwe aby to wszystko co ja robiłam, mogła robić jedna osoba, dlatego jakoś uciekły mojej uwadze zainteresowania i życie mojej rodziny. --- Nawet Krzysiem nie bardzo się zajmowałam, wydawało mi się, że jak dostał się na studia i miał już ukończone dwadzieścia lat to jest na tyle dorosły, że już może się sam zająć swoim życiem. -- Zawsze porównywałam jego lata z moimi latami i naprawdę osobnik dwudziestoletni wydawał mi się zupełnie dorosły i miałam wrażenie, że o ile musi się zajmować wyłącznie sobą i nie ma w zasadzie większych kłopotów materialnych, to już wszystko jest na dobrej drodze. --- Ja miałam inne przygotowanie do życia a on inne -- i to wszystko wcale nie było ze sobą porównywalne. -- Dla mnie najważniejsza była zawsze nauka, a on na tych studiach zajmował się wszystkim tylko właśnie najmniej nauką. -- Poza tym miał jakieś inne, według mnie, urojone kłopoty. -- Ale że tak było to dowiedziałam się dopiero po wielu latach -- a może wszystkiego jeszcze nie wiem do dzisiaj. -- A więc pewnie o rodzicach też dokładnie nie wiele wiedziałam, chociaż mieszkaliśmy prawie razem. (Oni zajmowali parter naszej willi, a ja z synem – pierwsze piętro.) -- Razem jedliśmy tylko obiady. Dbałam, na ogół na początku wspólnie z moją mamą o porządek w domu, a mama zajmowała się ogrodem, ponadto każdy zajmował się swoim życiem. -- W późniejszych latach, gdy mama była mniej sprawna, większość obowiązków przechodziła na mnie. --- Pamiętam tylko, że na początku lat siedemdziesiątych mama złamała rękę. – Było z tym dużo kłopotów i rehabilitacja trwała kilka lat. -- Z początku Jurek woził ją samochodem na wszystkie zabiegi, bo twierdziła, że trudno jej się chodzi, ale potem się jakoś przełamała i zaczęła jeździć sama tramwajem, co w rezultacie dobrze wpłynęło na jej samodzielność oraz poprawiło kondycję fizyczną. –
Muszę wspomnieć o jeszcze jednym epizodzie, który wziął się z nikąd, w zasadzie nikt nie zawinił, a mógł być tragiczny w skutkach, -- a właściwie nawet nie jestem pewna, czy tragicznym nie był (?). Była to noc sylwestrowa w początkach lat siedemdziesiątych. -- Mieszkaliśmy wtedy we czwórkę: ja z Krzysiem i moi rodzice. – Po złożeniu sobie życzeń noworocznych, położyliśmy do łóżek, każdy w swoim pokoju. --- (poza Krzysiem, który był gdzieś na zabawie). --- Po niedługim czasie ktoś zadzwonił do drzwi. -- Nie czekaliśmy na nikogo, a wszyscy z rodziny mieli klucze, więc mogliśmy w ogóle na dzwonek nie reagować. -- Lecz dzwonienie się powtórzyło, a ja usłyszałam, że mój tata wstał i kręci się po parterze domu. -- Wobec tego wstałam również i zeszłam na dół. -- Z holu wychodziło się na oszkloną, nieogrzewaną werandę, z której drzwi wychodziły na zewnątrz domu. -- Tata wyszedł w piżamie na tą werandę i przez szklane drzwi zobaczył jakiegoś młodego, nieznanego osobnika, nieco poturbowanego, będącego tylko w białej, pokrwawionej koszuli, który domagał się wpuszczenia do domu. – Tata mu odmówił, ten facet się zdenerwował, kopnął z całej siły w drzwi, które wyłamał i znalazł się w środku na werandzie wraz z drzwiami, na podłodze przed tatą, który również się zdenerwował i przeraził takim stanem sytuacji i bezradnie spoglądał naokoło. -- Nie chcieliśmy go wpuścić dalej do domu, więc rzecz nadal rozgrywała się na werandzie. – Ja wycofałam się do holu i zadzwoniłam po milicję, która natychmiast przyjechała. Gdy facet zobaczył milicjanta, stał się agresywny, złapał jakiś metalowy stojak do choinki, (którego nie schowaliśmy w swoim czasie) uderzył nim milicjanta i mocno go zranił. --- Zrobiło się jeszcze większe zamieszanie, w międzyczasie do domu wrócił już Krzyś, gdy zobaczył, że jakiś facet zamierza się po raz drugi na milicjanta, podbił mu rękę, drugi milicjant obezwładnił tego obcego osobnika. -- Milicja po pobieżnej obserwacji i pytaniach stworzyli sobie własną wersję wydarzeń, według której: ten obcy facet wcale nie był obcy, bo był tylko w koszuli. W ogóle wszyscy byliśmy rozebrani, tylko jeden Krzysztof był ubrany (?). Nie byli tylko pewni dlaczego tamten był poturbowany a Krzysztof nie, --- peszyły ich wprawdzie te wyłamane drzwi -- ale ponadto się spieszyli, bo mieli rannego milicjanta, (napad na funkcjonariusza) którego musieli odstawić do szpitala więc zabrali też tego naszego włamywacza i odjechali. --- Sprawa by się może rozeszła po kościach, gdyby nie to, że milicjant chorował na niekrzepliwość krwi, więc rana była dla niego niebezpieczna, dlatego sprawa skończyła się rozprawą w sądzie. ---- Gdy byłam przesłuchiwana, to według wersji milicji, najpierw pobiliśmy jakiegoś chłopca, potem zostawiliśmy na wierzchu niebezpieczny przedmiot, którym zraniono funkcjonariusza MO i wyszło na to, że to wszystko była nasza wina i gdyby nie poprzednie zgłoszenie do komisariatu, że jakaś grupa chłopaków włamała się do sklepu, w pobliżu na ulicy Śląskiej, w celu dokonania kradzieży - mielibyśmy chyba ogromne kłopoty. – Zwłaszcza, gdyby coś poważniejszego stało się funkcjonariuszom MO. --- Sprawa w rzeczywistości była banalna. – Chłopcy byli gdzieś na zabawie, skończył im się alkohol, więc postanowili się włamać do jakiegoś sklepu i zaopatrzenie alkoholowe załatwić sobie bez niczyjej pomocy. -- Kurtkę nasz włamywacz zostawił chyba na poprzedniej zabawie, koszulę miał poplamioną winem, stąd wrażanie, że był ranny. -- Do sklepu się włamali, ale nie udało im się nic wziąć bo sąsiedzi ich spłoszyli; przypomniało im się wtedy, że tu gdzieś niedaleko jest melina i zawsze można tam dostać wódkę i ten nasz włamywacz postanowił się tam udać. ---- Okazało się, że Kaczmarkowie, mieszkający w naszym piwnicznym mieszkaniu właśnie się tym zajmowali, (o czym wiedziała cała dzielnica poza nami (?)), a chłopak zabłądził i zamiast do Kaczmarków trafił do nas. -- Nasze drzwi na werandę po prostu okazały się bardzo słabe. -- Zdarzenie dziwne, może nawet trochę humorystyczne, ale ja załamałam się w tym dniu przynajmniej trzykrotnie; po pierwsze kiedy zobaczyłam konsternację ojca, że nie jest już w stanie obronić rodziny, po drugie zrozumiałam, że moi rodzice są już starzy i że nie tylko, że mnie już nigdy nie obronią ale także potrzebują mojej pomocy, a po trzecie, że każde głupstwo na które nie mam żadnego wpływu może zniszczyć całe moje, wydawało by się, uporządkowane życie.
Natomiast późniejsze wyjazdy rodziców, jakie pamiętam to: w 1972 do Berlina, bo mama zażyczyła sobie w prezencie na 50-lecie ślubu wyjazd do rodzinnego miasta, w którym spędziła dzieciństwo; i w 1973 roku do Warszawy na ślub Marka Sikorskiego. -- Mama jeszcze podróżowała ale tylko po Polsce, były to wyjazdy do Zakopanego do Wiery, do sanatoriów – do Inowrocławia, do Bydgoszczy do Wali Baniewiczowej, no i stałe wyjazdy do Warszawy, gdzie odwiedzała przede wszystkim ciocię Zosię (wujek Brunon umarł dosyć wcześnie bo w 1976 roku), Zosię Nowicką, Jadzię i Czesia Sokołowskich i innych przyjaciół. -- Tata natomiast na wyjazdy nie miał już ochoty; najlepiej czuł się w domu. Przez ostatnie kilka lat swego życia pisał swoje wspomnienia, lecz jak wspominałam, już nie zdążył ich skończyć. --- Dojechał tylko do 1939 roku, to jest do rozpoczęcia drugiej wojny światowej. -- Tak się teraz zastanawiam, czy nie zdążył dopisać ich do końca, czy po prostu nie chciał już ich dalej pisać? --- Teraz też nie wiem kiedy przeżywał gorsze dramaty, czy w czasie wojny, czy właśnie już po wojnie? -- Życie Mojego Taty do 1939 roku to było wpinanie się w górę, zarówno po szczeblach kariery zawodowej, -- jak i budowanie dobrobytu w swojej rodzinie. ----- A później ? ---- później wszystko zaczęło się źle układać --- zarówno w pracy, stopniowy zjazd w dół, czasem szybszy, a czasem wolniejszy -- ale zdecydowany spadek -- nie układały się też sprawy rodzinne i finansowe ---- myślę, że nie umiał się z tym pogodzić i mógł stwierdzić, że nie warto już więcej wgłębiać się w swoje wspomnienia.
Ja także nie jestem przekonana, jak należałoby długo ciągnąć takie wspomnienia, czy naprawdę aż do końca życia w ogóle, czy tylko do końca aktywnego życia. -- Czy należałoby je przerwać w chwili powodzenia, czy w chwili szczęścia, czy w chwili zakończenia jakiegoś ważnego celu? -- Nie wiem. -- Przynajmniej nie wiem jeszcze teraz. --- Natomiast wiem już teraz, że napotykam stale na trudności znalezienia bezstronności w moich wspomnieniach. -- Nie chodzi tu nawet o samą bezstronność, bo w ogóle nie wiem czy coś takiego jest możliwe, ale o miarę przybliżony obraz rzeczywistości. -- A ja nagle znajduję ciemne dziury -- wiem, że coś się ważnego wydarzyło, ale nie wiem co, -- bo to coś ważnego właśnie umknęło mojej pamięci. --- -- wiem, że to co opisałam, to nie jest wszystko -- ale co zgubiłam ?? -- pewnie musiałabym bardziej wgłębić się w tamten okres, lecz jak to zrobić -- tego nie wiem i chyba nie umiem.
W międzyczasie dorosła moja córka chrzestna i zarazem bratanica --- Agatka. -- Myślę, że to nie jest dobrze jak w rodzinie zachodzą duże różnice wiekowe na poziomie pokoleń. -- Oczywiście nikt nie ponosi za to winy, i nikt nie ma na to wpływu, lecz wtedy jednak drogi, chcąc nie chcąc, się rozchodzą. -- Agatka jest młodsza od Krzysia o czternaście lat i też jest jedynaczką -- ale właśnie te kilkanaście lat różnicy między nimi wpłynęły na brak możliwości ich bliższego zżycia się, pomimo tego, że z bratem i z bratową spotykaliśmy się prawie codziennie, zwłaszcza, że Jurek garażował swój samochód na Mazowieckiej. --- -- W każdym razie Agatka, niewiadomo kiedy nagle dorosła i postanowiła wyjść za mąż, za Roberta Tądrowskiego, bardzo miłego i sympatycznego chłopaka, ale młodszego od niej prawie o trzy lata. --- Biorąc pod uwagę, że ona miała w dniu ślubu dwadzieścia jeden lat, on nie był wtedy zbyt doświadczonym mężczyzną. --- Ślub został wyznaczony na 7 kwietnia (cywilny) i 8 kwietnia 1989 roku (kościelny). -- Akurat w tych dniach przypadło nam, to jest Krzysztofowi i mnie prowadzenie centralnych regat żeglarskich w Koninie, a termin mieliśmy uzgodniony od kilku miesięcy ( Krzysztof był sędzią głównym). -- Na ślubie więc nie byliśmy, -- ja wyjechałam z regat klika godzin wcześniej i zdążyłam jedynie na przyjęcie weselne (co oczywiście nie było najlepiej przez rodzinę widziane). -- Agata ma dwóch synów; Pawła, urodzonego w 1989 roku oraz Piotra, urodzonego w 1991 roku. --- Dzisiaj, to jest w 2009 roku, są to już dorośli mężczyźni. -- Małżeństwo Agaty też okazało się nieudane. Od wielu lat nie mieszkają już razem, chociaż rozwód wzięli dopiero w lipcu 2009 roku.
Natomiast moje wyjazdy z Poznania trwały bardzo długo. -- Na sędziowanie regat zamiejscowych jeździłam do 2000 roku, natomiast na różne konferencje i zebrania, to właściwie jeszcze do dziś (2009 rok). --- Teraz spędzam już tylko urlopy poza domem, jak na przykład rejsy po jeziorach mazurskich, jakieś kilku dniowe wycieczki krajowe czy zagraniczne, itp. --- Najczęściej dawniej jeździłam do Warszawy, nawet wtedy, gdy już przestałam pracować w COBN, bo przeważnie byłam związana z jakąś komisją w Polskim Związku Żeglarskim, gdzie zebranie odbywały się przeważnie raz w miesiącu. -- Z domu wyjeżdżałam zawsze dnia poprzedniego, -- zjawiałam się u Wujostwa, gdzie przenocowywałam, a następnego dnia po zebraniu, wracałam do domu. -- Jeżeli zebrania były dłuższe, jak na przykład sejmiki żeglarskie, to oczywiście cały wolny czas spędzałam z ciocią i wujkiem – na Oboźnej. --- Oni już od dawna mieszkali sami. --- Andrzej ożenił się, z Dorotą Szczawińską w 1960 roku, mieli już troje dzieci: najstarsza – córka Milena, urodziła się w 1961 roku, potem urodził, chyba dwa lata później się syn – Dominik, a najmłodszy - Filip, urodził się w 1972 roku. --- Mieszkali niedaleko rodziców, bo na ulicy Kopernika. --- Marek ożenił się w 1973 roku, z Anną Flach -- w końcu lat siedemdziesiątych mieli już dwójkę dzieci: córkę Ewę, urodzoną w 1976 roku i syna Michała urodzonego w 1978 roku. --- Markowie też nie mieszkali zbyt daleko, bo na Powiślu --- ale wkrótce wyjechali na dziesięć lat do Austrii do Wiednia. ---
Wujek Brunon bardzo dużo pracował. Jak tylko pamiętam był zawsze zajęty i pogrążony w stosach książek w domu, albo szukaniem materiałów historycznych w bibliotece uniwersyteckiej, -- Napisał kilka prac naukowych, pasjonowała go przede wszystkim historia handlu na ziemiach polskich, oraz historia rzemiosła, w tym szczególnie historia rzemiosła warszawskiego Drugiej Rzeczypospolitej. --- W ostatnim swoim liście z kwietnia 1975 roku Wujek napisał, że w ubiegłym tygodniu oddał swoją pracę pt. „Handel Warszawy – próba syntezy od starożytności do dziś”, a teraz zabiera się do „handlu na ziemiach polskich w okresie rozbiorów„ czyli od 1772 do 1918 roku. --- Wujek Brunon umarł w dniu 7 marca 1976 roku w wieku osiemdziesięciu lat. --- Nie pamiętam, czy z Poznania ktoś ze mną na pogrzeb przyjechał, pamiętam za to dokładnie, całą rozmowę przeprowadzoną z Zygmuntem, z którym spotkałam się na stypie, po raz pierwszy od naszego rozwodu, to jest po dwudziestu pięciu latach. -- Gdy go tam zobaczyłam to najchętniej bym uciekła, ale nie miałam takiej możliwości. --- Natomiast Zygmunt urządził mi formalne przesłuchanie -- dokładnie mnie przepytał: gdzie pracuję?, -- ile zarabiam?, -- co robię poza pracą? – czy zajmuję się żeglarstwem? -- co słychać w Jacht Klubie? -- i dziesiątki innych pytań. ----- Odpowiadałam mu grzecznie na te wszystkie pytania -- a ponieważ był to właściwie najbardziej aktywny i najbardziej pozytywny (korzystny) okres w moim życiu, więc nawet nie musiałam specjalnie ani zmyślać, ani koloryzować -- a on odpowiedział mi, oczywiście tak jak to w jego stylu, nonszalancko, czyli według mnie głupio, że jak na kobietę, to radzę sobie bardzo dobrze i zupełnie dobrze zarabiam. ---- (Przypomniało mi się teraz, że na pogrzeb przyjechała jednak także moja mama, bo później pozostała jeszcze w Warszawie, aby trochę opiekować się ciocią Zosią, która dzień po pogrzebie złamała sobie nogę).
A ja do Warszawy nadal jeździłam i nadal zatrzymywałam się u cioci Zosi. która gdy już pozostała sama, po śmierci wujka, tym chętniej spoglądała na moje wizyty. Opowiadałyśmy sobie wszystkie nowinki o całej rodzinie, o tym co zaszło w międzyczasie, o kłopotach i radościach, układałyśmy sobie pasjanse itp. -- Chyba, jak już Marek mieszkał w Wiedniu, ciocia zaczęła pisać swoje wspomnienia .... opowiadałam jej, że mój tata też pisał, ale dojechał tylko do 1939 roku. ... Przepisywałam jej potem te zapiski na maszynie -- i żałowałam, że moja mama, nie miała takich powołań literackich --- a tym bardziej żałuję teraz --- bo być może pomogło by mi to do mojej sagi rodzinnej. Moje wyjazdy do Warszawy nie miały nic wspólnego z jakąkolwiek turystyką, były związane z moimi obowiązkami społecznymi czy zawodowymi i umożliwiały mi kontakt z moją warszawską rodziną. -- Bo właściwie ja podróżowałam w moim życiu niewiele. – Trochę po Polsce, co było połączone z sędziowaniem regat, które odbywały się w pewnym okresie, na najróżniejszych akwenach w kraju. -- Lubiłam zwiedzać nowe miejscowości, nowe krajobrazy, nieznane miasta i zabytki, lecz zawsze brakowało mi czasu, bo co to można zwiedzić jak się ma miesiąc urlopu na cały rok. -- W pewnym okresie było tego urlopu więcej, bo na działalność sportową otrzymywało się tak zwany urlop społeczny – pełnopłatny -- więc ten wypoczynkowy pozostawał na jakieś dalsze wyprawy. -- Rejsów zagranicznych zafundowałam sobie w moim życiu wszystkiego pięć, o których pisałam trochę w poprzednich rozdziałach, -- tak że właściwie, w porównaniu do mojej rodziny, podróżowałam bardzo mało. -- Jak byłam bardzo młoda marzyłam aby zwiedzić Jerozolimę i Grecję, ale w późniejszym wieku już mi na tym nie zależało. ----- Wśród korespondencji mojej Mamy znalazły się w niezliczonych ilościach kolorowe widokówki z najróżniejszych miast Polski i państw, prawie z całej naszej ziemi. -- Zresztą te pocztówki i listy pomogły mi trochę w zdobyciu informacji o życiu naszej rodziny i przyjaciół (nawet jeszcze wszystkich nie przeczytałam). --- Ja nie przechowywałam żadnych listów. -- Najdłużej przetrwała u mnie jakaś korespondencja wileńska, ale kiedyś przeżywając wyjątkowo ponurą chandrę, wszystkie spaliłam. -- Było to jeszcze w pierwszych latach po wojnie.
Z naszej rodziny najwięcej podróżował i turystycznie i zawodowo – Cześ Sokołowski -- bo poza Europą był w Afryce, w Azji i w Ameryce. -- Powiedziałam mu kiedyś, że na podstawie jego widokówek mogłabym powieść o nim napisać. --- Dużo też podróżowała cała rodzina wujka Brunona, bo i wujek z ciocią, jak również Andrzej z Dorotą, -- może nieco mniej Marek (albo mniej pisał). -- Kilka bardzo interesujących wypraw turystycznych ma na swoim koncie Thersi, która po śmierci męża, jak już była na emeryturze, co roku wybierała się na bardzo atrakcyjne wycieczki. -- Ale ta turystyka znalazła się tak na marginesie moich wspomnień.
Więc, jak wspomniałam, tata nie dokończyć swoich wspomnień ---- zaczął poważnie chorować od Bożego Narodzenia 1981 roku. ( od tygodnia został wprowadzony stan wojenny) -- Rodzice byli wtedy sami w Poznaniu, --- ja wyjechałam na święta do mojego syna do Damasławka. -- Aby móc wyjechać wtedy z Poznania, do ościennego województwa, musiałam uzyskać odpowiednie zaświadczenie a mojego zakładu pracy --- odpowiednio umotywować cel wyjazdu -- oraz uzyskać zezwolenie i przepustkę na wyjazd, (z urzędu dzielnicowego miasta Poznania). --- Właśnie wtedy tato będąc w łazience, stracił przytomność i nim mama się zorientowała, że coś jest nie z nim w porządku, przemarzł w tej zimnej łazience i jeszcze na dodatek się przeziębił. -- Lekarza mama nie mogła wezwać, bo po pierwsze, że były święta, a po drugie - nie działały telefony, był wstrzymany ruch samochodowy itp. --- Nie powrócił już do zdrowia po tym zdarzeniu, ----- chorował ponad trzy miesiące i umarł w dniu 8 kwietnia 1982 roku w Wielki Czwartek, w wieku osiemdziesięciu dziewięciu lat. --- Pogrzeb odbył się w Wielką Sobotę 10 kwietnia, również na cmentarzu parafialnym przy ulicy Lutyckiej. --- O ile sobie dobrze przypominam, z Warszawy przyjechali -- ciocia Zosia, Andrzej z Dorotą, i Zygmunt. (widziałam się z nim wtedy po raz drugi, ale tematu rozmowy z nim nie pamiętam).
Rok 1982 był dla naszej rodziny znowu rokiem pechowym -- bo w perspektywie miał dla nas jeszcze dwa zgony..
W dniu 3 czerwca zmarł Benon, miał tylko pięćdziesiąt sześć lat. --- Bardzo ciężko przeżyłam jego śmierć, chociaż nie byliśmy ze sobą już dwadzieścia lat, a siedemnaście lat po rozwodzie, lecz mieliśmy ze sobą stały kontakt przynajmniej tak długo, jak Krzysztof się uczył. a gdy tylko go potrzebowałam, albo Krzyś -- zawsze mogłam na niego liczyć. – Ale dopiero na Krzysztofa ślubie powiedział mi, że jest bardzo ciężko chory na ziarnicę złośliwą i że niedługo umrze, --- Przeżyłam wtedy szok --- powiedziałam wtedy do niego * Benon o czym ty mówisz, na pewno wyzdrowiejesz, przecież my jesteśmy jeszcze młodzi, jeszcze mamy dużo życia przed sobą *, ale on się tylko smutnie uśmiechał. --- Dla mnie pozostał zawsze dwudziesto kilku letnim chłopakiem, który chodził ze mną na nocne spacery po parku i nad Rusałkę, szył mi sukienki na zabawy i potrafił tańczyć tylko ze mną przez cały bal -- traktowałam go jako równolatka -- a ponieważ ja byłam zdrowa i czułam się jeszcze młoda, -- nie mogłam pojąć, że on musiał umrzeć. --- Mój Tata umarł krótko przed nim, -- Benon był jeszcze na jego pogrzebie.
W dniu 20 sierpnia zmarła Krzysia teściowa – Małgosia Srokowa. -- Dla mnie była to obca osoba, lecz mój syn był bardzo zmartwiony, bo był z nią bardzo zaprzyjaźniony. -- Nie chorowała długo, zaraziła się tężcem, pewnie podczas prac w ogródku działkowym. ---Też nie była jeszcze stara, miała sześćdziesiąt sześć lat.
Na marginesie chciałam zaznaczyć, że cała moja poznańska rodzina, jak i większość sąsiadów i znajomych z Sołacza, zostali pochowani na cmentarzu parafialnym przy ulicy Lutyckiej. Tam też zostali przeniesieni, pochowani uprzednio na cmentarzu św. Wojciecha -- dziadek Andrzej Sikorski, oraz moje starsze rodzeństwo, zmarłe jeszcze przed moim urodzeniem – siostra Wanda oraz brat Witold.

EMERYTURA

Na razie emerytura pracująca (lata 1985 do 2003)


Byłam więc już na emeryturze, tak jak planowałam i zastanawiałam się, co mam dalej robić. Mogłam wprawdzie jeszcze jakiś czas pracować w Uczelni, może nawet do trzech lat, lecz nie chciałam się wycofywać, chociaż Dyrektor Instytutu bardzo mnie na to namawiał, ale gdyby nawet podniósł mi pensję o jedną grupę, to też by mnie to nie urządzało. --- Zresztą, jak już tyle lat zajmowałam się żeglarstwem, to postanowiłam jeszcze przez jakiś czas zajmować się nadal właśnie żeglarstwem -- myślałam wtedy-- że to nie będzie zbyt długo trwało -- najwyżej dwie kadencje = to jest osiem lat --- na dłuższy okres czasu nie chciałam nic przewidywać.
Później okazało, że moje wyliczenia i planowania nie były dokładne, bo w rzeczywistości trwało to nieco dłużej, prawie dwadzieścia lat i nieco inaczej niż to sobie wyobrażałam.
Związek Żeglarski miał swoje lokale biurowe w kamieniczce na Starym Rynku i tam zaczęłam teraz codziennie, albo co drugi dzień chodzić do mojej nowej pracy. Pracowały tam cztery osoby na 1 etatu każda. --- Układ był sympatyczny, wygodny i koleżeński. -- Po raz pierwszy od samego początku działalności biura POZŻ, otrzymaliśmy z Urzędu Wojewódzkiego, aż dwa pełne etaty, bo dotychczas stale mieliśmy zgodę tylko na jeden etat. -- W takim dwuetatowym układzie mogliśmy bez trudu wykonać wszystkie potrzebne zadania biura, oraz współpracować z wieloma komisjami Związku. Lecz ta sielanka niestety nie trwała zbyt długo. -- Wraz za zmianą ustroju Polski, nastąpiły siłą rzeczy zmiany we wszystkich dziedzinach życia gospodarczego i społecznego, w tym również i w sporcie. --- Przede wszystkim zmieniła się zasada finansowania. -- W ogólnym skrócie skończyły się dotacje na działalność organizacyjną -- dofinansowywano jedynie, w szczupłym zakresie, działalność wyczynową dzieci i młodzieży. ----
Pomijając nawet te trudności finansowe, znalazł się prawowity właściciel kamienicy, w której mieliśmy biuro i po prostu wypowiedział nam lokal, z trzymiesięcznym terminem wyprowadzenia się. ---- Przez te trzy miesiące, nie udało się znaleźć odpowiadającego nam lokalu na biuro, więc jak nadszedł termin wyprowadzki, zaproponowałam Zarządowi, przeniesienie się na razie na Mazowiecką, do czasu, aż znajdziemy cos innego. -- Mój syn wrócił właśnie do Poznania i wyremontował mieszkanie piwniczne (w którym – po wyprowadzeniu się Kaczmarków -- mieszkali przez kilka lat Iwona i Sławek Ratajszczakowie) i chciał otworzyć sobie w nim pracownię fotograficzną. -- Oczywiście nic z tego nie wyszło, -- Krzysztof pracowni nie otworzył, a lokal na nowe biura Okręgu, znalazł dopiero kolejny prezes zarządu POZŻ i Okręg wyprowadził się ode mnie i przeprowadził na Wildę w końcu 2002 roku.
Tak więc biura Związku znajdowały się w moim domku przez okres trzynastu lat. -- Był to dosyć ciekawy okres -- ponieważ ja nigdy nie potrafiłam nikomu odmówić załatwienia sprawy, nawet jeżeli przyszedł po godzinach urzędowania, więc praktycznie biuro działało bez przerwy. – Mieliśmy już znowu tylko jeden pełny etat, w podziale na dwie połówki, jedną dla mnie -- jako kierownika biura i jedną dla księgowej, którą w tamtym okresie była Janka Kromska. --
Myślę, że trudno byłoby mi sobie samej tej pracy poradzić, gdyby nie pomoc mojego syna, który chętnie mnie zastępował, gdy tylko był w domu. – Krzysztof miał wszystkie możliwe uprawnienia żeglarskie, więc był nie ocenionym pomocnikiem. --- Nawiązaliśmy w tym okresie bardzo dużo znajomości z dużą grupą poznańskich żeglarzy, a szczególnie z armatorami jachtów, którzy zgłaszali się do biura w celu rejestracji jachtów i uzyskania porad dotyczących eksploatacji sprzętu żeglarskiego, zwłaszcza w początkowym okresie, gdy szkutnictwo i budownictwo jachtowe jeszcze nie było tak szeroko rozwinięte jak obecnie. ---- Tak, że z jednej strony było sympatycznie, nawiązywały się znajomości i przyjaźnie, ale z drugiej strony, nadmiar tych spotkań zaczynał był uciążliwy, bo zaczynało nam brakować czasu na własne prywatne sprawy.
Rok 1990 rozpoczął się znowu tragicznie i przyniósł całą serię ostatecznych rozstań. --- 23 kwietnia zmarła Milena – najstarsza córka Andrzeja -- od wielu lat chorowała wprawdzie na cukrzycę, ale była bardzo młoda, miała dopiero dwadzieścia osiem lat. --- Lubiła do nas przyjeżdżać do Poznania, -- lubiła też jeździć ze mną do Kiekrza, szkoda, że tak szybko musiała nas opuścić, była uroczą dziewczyną. --- Na pogrzeb pojechałam do Warszawy razem z Krzysiem.
W dniu 20 lipca 1992 roku zmarł Zygmunt. --- Na Wielkanoc w 1990 przysłał ostatnie życzenia pisane swoją ręką. --- Potem w 1991 roku przyszła jeszcze jedna kartka pisana do mojej Mamy, ale obcą ręką, w której pisał, że jest poważnie chory, po przebytej operacji. -- Zawiadamiał, że jak przyjdzie do zdrowia to przyjedzie do Poznania, załatwić sprawy spadkowe. – Na końcu napisał, że 22 listopada kończy lat osiemdziesiąt. --- Na tym skończyła się korespondencja z Zygmuntem. --- Jego rodzina nie zawiadomiła nas o jego śmierci, -- że nie żyje dowiedziałam się od pani Gregorowicz, żony Julka jego dawnego przyjaciela z obozu jenieckiego, która utrzymywała z nim i z nami stały kontakt. -- Niestety nie wiem też gdzie jest jego grób. -- A chciał być pochowany w grobie rodziców przy Lutyckiej w Poznaniu. (?)
Ciocia Zosia umarła w dniu 24 października 1994 roku, -- Umarła właściwie krótko przed moją Mamą. -- Niestety nie mogłam wtedy pojechać do Warszawy i nie byłam na jej pogrzebie. --- Chociaż nie jestem pewna, czy nie bałam się tego wyjazdu, ----- wszystkie spotkania na Oboźnej, zawsze związane były z ciocią i to przez kilkadziesiąt lat ---- i nagle miało jej nie być ?
W 1995 roku rozstała się z tym światem, nasza sąsiadka, wieloletnia przyjaciółka mojej Mamy, a moja niedoszła teściowa, Zosia Jaroszyk --- miała 97 lat. ---
25 stycznia 1996 roku umarła moja mama. ---- Miała dziewięćdziesiąt siedem lat. -- Była sprawna fizycznie i umysłowo prawie do końca życia, właściwie zaniemogła na sześć dni przed śmiercią. -- Sześć dni to nie jest dużo, ale jak się weźmie pod uwagę, że mama, leżała, w domu pod kroplówką, bo nie przyjmowała już żadnego jedzenia ani picia, więc trzeba było przez cały czas uważać, aby się nie poruszała -- ciągle też zwilżałam jej usta, bo miała bardzo suche, -- nie wiem czy to, co robiłam miało w ogóle jakiś sens -- ale po jednej kroplówce na moment uzyskała przytomność, był wtedy Jurek, nawet się do niego zupełnie przytomnie odezwała. --- W końcu musieliśmy zaprzestać kroplówek, bo żyły były za słabe. --- Ale jak się tak pomyśli jaka trudna jest opieka nad ciężko chorym, czy umierającym --- nie do opisania. --- Ważna jest każda minuta, a ile jest takich minut w ciągu doby, a w ciągu tygodnia, a w ciągu miesiąca ? --- Mama się opiekowała tatą przez trzy miesiące -- nie wiele jej wtedy pomagałam -- bo jeszcze pracowałam -- byłam z nią jedynie nocami -- bo mama wtedy bała się pozostawać sama. -- A ja nad mamą czuwałam tylko sześć dni i sześć nocy ---- Pogrzeb odbył się 30 stycznia na cmentarzu na ulicy Lutyckiej. --- Nie byłam przy samej śmierci mamy -- krótko przed tym przyszedł Jurek z Danką i na trochę mnie zwolnili i właśnie wtedy gdy mnie przy niej nie było, pożegnała się z tym światem. ---- Nie byłam też przy śmierci taty --- chociaż spędzałam przy nim wiele godzin, a nawet w dniu jego śmierci mama mnie dwa razy wyciągnęła z pracy, bo potrzebowała mojej pomocy --- ale gdy umierał, t o też mnie jednak przy nim nie było. ---- Uważam, że to dosyć dziwne, ale przez całe długie życie byłam przez los chroniona od takich przeżyć.
Natomiast w dniu śmierci mamy napadła mnie jakaś dziwna choroba. -- Nagle dostałam ataku bólu w całym kręgosłupie, że nie mogłam się zupełnie ruszać. -- Nie mogłam, ale się ruszałam, bo musiałam wszystko przygotować do pogrzebu i do stypy, którą zrobiłam w domu, bo na mądrzejszy pomysł nie wpadłam. --- Każdy najdrobniejszy nawet ruch był bolesny, -- o schylaniu w ogóle nie było mowy. --- Potem zaczęła się długa procesja po najróżniejszych lekarzach, aby wykryli, co mi dolega -- i trochę mnie od tego bólu uwolnili. --- Chodziłam na prześwietlenia, wzięłam ogromne ilości zastrzyków --- kazali mi nosić kołnierz i gorset ortopedyczny, miałam przepisane ćwiczenia gimnastyczne -- i zdecydowali się w końcu, że przyczyną tych bóli jest ostooporoza. --- Zupełnie nie byłam o tym przekonana, bo było to jak gdyby bólowe oszołomienie całego organizmu (?). -- Leczenie trwało około roku i potem powoli bóle mi się uspokajały, albo się do nich przyzwyczaiłam, w każdym razie czułam się dużo lepiej. --
Przypomniało się wtedy, że jak umarł tata, to mama, gdy już przyszła trochę do siebie, powiedziała do mnie, że kiedy pójdę na emeryturę, to nadrobimy sobie wszystkie dotychczasowe zaległości i będziemy razem wyjeżdżać, bo wreszcie będzie na to czas. -- Oczywiście nie wyjechałyśmy ani razu. -- Albo nie można było domu zostawić bez opieki, albo były inne przeszkody. ---- Gdy umarł wujek Brunon -- ciocia Zosia też miała plany turystyczne, bo chciała przyjechać przynajmniej na jakiś czas do nas do Poznania, ale dzień po pogrzebie złamała nogę i też nagle została unieruchomiona. --- Doszło do mojej świadomości, że ja teraz myślałam tak samo po mamy śmierci, że nie będę już miała żadnych obowiązków i zacznę sobie wyjeżdżać. --- Abym nie mogła tego zrealizować dopadła mnie choroba. -- Wtedy zaczęłam się wewnętrznie buntować, postanowiłam się nie poddawać i mimo wszystkich dolegliwości zaczęłam wyjeżdżać --- to na jakąś kilkudniową konferencję, potem na kilkudniową wycieczkę do Wiednia, na różne regaty ogólnopolskie, a w następnym roku -- na wycieczkę do Czech. ---- Doraźnie walczyłam z bólem poprzez leki, maści, gimnastykę lecz wyjeżdżałam. --- Widocznie naruszyłam jakąś prawidłowość w przyrodzie, bo nagle odkryto u mnie w gardle – złośliwego nowotwora. --- Tu już nie było żartów, byłam przekonana, że życie mi się właśnie skończyło, zgodziłam się wprawdzie na natychmiastową operację, ale byłam pewna, że już się po niej nie obudzę. --- Rak był dla mnie zwiastunem końca życia. --- A rak złośliwy ? --- Też wydawało mi się przedtem, że mam jeszcze dużo życia przed sobą -- Moja mama żyła dziewięćdziesiąt siedem lat, a ja miałam, w porównaniu do niej, jeszcze dużo do przeżycia, mając dopiero sześćdziesiąt dziewięć lat--- byłam więc tym wyrokiem zdruzgotana, ale co mogłam zrobić? --- Natychmiast zostałam przyjęta do kliniki -- był to piątek. Przeprowadzono mi niektóre podstawowe badania i dostałam przepustkę do domu na dwa dni, z zaleceniem, że nie wolno mi nic robić, aby się nie przemęczać. -- Na sobotę i niedzielę pojechałam do Kiekrza, -- były regaty, ale ja już ich nie sędziowałam, bo był zbyt silny wiatr, więc tylko obserwowałam z przystani Pocztowca. --- W niedzielę wzięłam udział w uroczystości zakończenia sezonu. -- Oczywiście nic nikomu nie mówiłam, że wybieram się na operację. --- W poniedziałek rano Krzyś odwiózł mnie rano do kliniki --- i od chwili przekroczenia bramy szpitala nic już nie pamiętałam. -- Byłam tak stresowana, że cały czas mówiłam w myślach do siebie, że nic się nie dzieje, że to tylko sen, że to wszystko mi się śni i że niedługo się obudzę, i wtedy ten koszmar się skończy. --- Po szpitalu snułam się jak błędna ---- gdzieś mnie prowadzono, --- ktoś mnie badał ---- pobierano mi krew --- ktoś mnie pytał na co dotychczas chorowałam --- ktoś mi znowu zaglądał do gardła itd. --- Operowana byłam 21 października 1997 roku. -- operację też przespałam, -- zasnęłam natychmiast jak dano mi rano jakiś proszek, nie mogli mnie potem dobudzić, panie z pokoju pomogły mnie rozebrać, -- nie pamiętam ani drogi na salę operacyjną, nie pamiętam sali operacyjnej --- obudzono mnie dopiero po operacji jak już byłam na oddziale intensywnej terapii. ---
Operację jednak przeżyłam ale okazało się, że najgorsze dopiero było przede mną, bo musiałam jeszcze przejść serię naświetlań. --- W szpitalu zdania były podzielone --- pacjentki odradzały mi te naświetlania -- powołując się na własne doświadczenia --- ale ja oparłam się na ocenie profesora -- Zygmunta Szmeji, który mnie operował i uważał, że naświetlania będą stanowić dodatkowe zabezpieczenie, przed ewentualnymi przerzutami nowotwora. ---- Zaczął się więc drugi etap zwalczania choroby i niestety dużo bardziej uciążliwy. --- Oczywiście przez cały czas także wmawiałam sobie, że to tylko zły sen, z którego się w końcu obudzę --- ale każdy seans lampowy, których było trzydzieści, był dla mnie horrorem, począwszy od unieruchomienia mnie w pozycji leżącej pod aparaturą naświetleniową -- do stałego pogarszania się stanu mego gardła (coś w rodzaju poparzenia) co było związane z brakiem apetytu, brakiem smaku, trudnościami w przełykaniu itd. --- Ten okres leczenia trwał prawie dwa miesiące od mniej więcej 20 listopada do 15 stycznia -- a przerwy świąteczne, w których zabiegów nie wykonywano – utrudniał zarówno zabiegi jak i leczenie. --- Po zakończeniu zabiegów --- przepalone gardło, uniemożliwiło mi normalne jedzenie przez kilka lat. -- Schudłam przez ten czas osiemnaście kilogramów i przez kilka długich lat nie mogłam przyjść do siebie. – Dzisiaj jest już jedenaście lat po operacji, przez ten cały okres moje zdrowie powoli się poprawiało, ale mam już za dużo lat, aby mi się mogło zupełnie poprawić. -- W każdym razie Dziękuję Bogu za każdy dzień życia i o żadnych wyjazdach już nie marzę. -- Widocznie tak właśnie musiało być.
W 2001 roku zdecydowałam się w końcu na ukończenie i wydanie drukiem historii żeglarstwa wielkopolskiego, nad którą, z długimi przerwami, pracowałam wiele lat, właściwie od 1976 roku, kiedy to obchodziliśmy jubileusz 50-lecia żeglarstwa wielopolskiego. --- Gdy leżałam, prawie przez trzy miesiące, w szpitalu na przełomie 1997 i 1998 roku, zmobilizowałam się i bardzo podciągnęłam rozpoczętą kiedyś pracę. -- Ponieważ nie wiele mogłam mówić z powodu kłopotów z gardłem, pisanie właściwie było jedyną moja rozrywką. -- Postanowiłam więc, że wydam te wspomnienia na jubileusz 75-lecia naszego wielkopolskiego żeglarstwa. -- Książka ukazała się w czerwcu 2001 roku, chociaż przydałby się jeszcze rok, aby ją porządnie wykończyć.

Od 2004 roku emerytura -- już niepracująca


W 2004 roku Polski Związek Żeglarski obchodził swój jubileusz 80-lecia powstania Związku i z tej okazji kilkunastu działaczy Polskiego Związku Żeglarskiego zostało uhonorowanych wysokimi odznaczeniami państwowymi, a wśród nich i ja. -- Otrzymałam wtedy najwyższe z moich dotychczasowych odznaczeń -- to jest Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski.
Tuż po zwolnieniu, przez Okręg lokalu, w naszym domku, na Mazowieckiej, zaczął zacieśniać się krąg osób, zainteresowanych kupnem tej nieruchomości.---- Wprawdzie naszym domkiem potencjalni kupcy interesowali się od dłuższego czasu, ale teraz rzeczywiście się to bardzo nasiliło, nawet jakiś facet odszukał Andrzeja w Warszawie i chciał od nich odkupić połowę willi, --- a potem doszło do tego, że osoby zainteresowane kupnem naszej nieruchomości zaczęły się licytować, kto da więcej ? --- W efekcie przez te kombinacje cena naszej nieruchomości wzrosła, tylko w ostatnim miesiącu o około 25 procent, a my zdecydowaliśmy się na sprzedaż panu Szczepanowi Gawłowskiemu. ----- Tak więc moi wspólnicy pozbyli się kłopotów z domkiem, a ja pozbyłam się mieszkania. ---- (Potem w epilogu napisałam, że domkowi należał się remont, na który nie było mnie stać -- więc musiałam się z nim rozstać.) ---- Wyprowadziliśmy się z Krzysiem w końcu marca 2003 roku. --- Żałuję, że tak musiało się stać -- myślałam, że domek ten zawsze będzie nasz -- marzyło mi się jakieś pomieszczenie na pamiątki rodzinne -- pozostawienie po sobie jakiegoś śladu. ----Wbrew pozorom w domu znajdowało się bardzo dużo przedmiotów mogących zasilić zbiory takiego * muzeum rodzinnego* -- niestety z wielu musiałam potem z żalem zrezygnować, przeprowadzając się do niewielkiego mieszkania. (Dużą część pamiątek żeglarskich przekazałam do Muzeum Morskiego w Gdańsku.) -- Z domkiem na Mazowieckiej osobiście pożegnałam się w ostatnim rozdziale tych wspomnień, napisanym z przymrużeniem oka, pod tytułem * Biały Pałac czy chatka Baby Jagi ? *
Stopniowo też zaczęłam się wycofywać z działalności społecznej w żeglarstwie. ---– Prace w Komisji Rewizyjnej Jacht Klubu Wielkopolski zakończyłam już w 2000 roku. ----- Ale zdecydowałam się na pozostanie jeszcze jednej kadencji w Związku. -- I tak od 2001 do 2004 pełniłam funkcję sekretarza Zarządu Okręgowego Związku Żeglarskiego; a w Polskim Związku Żeglarskim byłam członkiem w tamtej kadencji członkiem Sądu Związkowego oraz członkiem Komisji Historii Żeglarstwa.
Oczywiście nie zamierzałam jeszcze w ogóle zrezygnować z pływania. – Więc po sprzedaży domku na Mazowieckiej i przeniesienia się, z konieczności, do domu czynszowego w środku miasta, zaczęliśmy tęsknić (z synem) za pobytem na świeżym powietrzu i chcieliśmy być bliżej przyrody. --- Wobec tego zakupiliśmy niewielki jachcik (siedem metrów długości), ulokowaliśmy go na zaprzyjaźnionej przystani w rejonie Wielkich Jezior Mazurskich (dokładnie w Kozinie nad jeziorem Jagodno) i postanowiliśmy spędzać tam możliwie jak najwięcej czasu. --- I tak się też stało. -- Ja bywałam na Mazurach przynajmniej miesiąc lub sześć tygodni w sezonie, a Krzysztof nawet do trzech miesięcy. --- -- Była to trochę inna odmiana uprawiania żeglarstwa, od dotychczasowej, bo ani regatowa, ani turystyka morska. -- Bardzo szybko stwierdziłam, że i w turystyce po szlaku jezior mazurskich, potrzebne są zupełnie inne umiejętności, wcale niemniejsze z jakimi borykałam się dotychczas i że właściwie jest to zupełnie inne żeglarstwo. --- Lecz w sumie byliśmy zadowoleni, na ogół było sympatycznie i znowu nawiązaliśmy cały szereg nowych przyjaźni. --- Żałowałam jedynie, że Mazury są tak daleko od Poznania i na dojazd w jedną stronę marnuje się prawie cały dzień.
Powoli zbliżam się do końca opowieści, nie znaczy to, że nie mam już nic do napisania i że nic się nie dzieje. -- Bo stale się coś dzieje i nawet w mojej najbliższej rodzinie, a ponadto stale mi się coś przypomina o czym dawniej nie pamiętałam, a teraz nagle wydaje mi się to równie ważne, co inne wspomnienia. (?) ---- Obecnie najmniej się może dzieje u mnie, bo rozstałam się prawie ze wszystkimi moimi przyjaciółmi, a przynajmniej z tymi zbliżonymi do mnie wiekiem. --- Zastanawiam się jednak, jak powinnam spojrzeć na moje życie w sposób bezstronny i ogólny. -- Na pewno nie było w nim niczego nadzwyczajnego: ciekawsza może była nieco część wojenna, ale ja nie miałam na to żadnego wpływu, po prostu życie było bardziej interesujące, bo dominowały w nim elementy niespodziewane. --- A potem? --- No właśnie potem życie potoczyło się, chyba w zwykły sposób --- na zmianę przeplatały się ze sobą najróżniejsze zdarzenia, raz dobre -- raz złe. -- Dzisiaj wydaje mi się, że to całkiem zwyczajne i zrozumiałe sprawy, -- ale podczas ich przeżywania, za każdą taką zmianą czaił się szok --- zwłaszcza w młodych latach. --- W każdym razie, w moich wspomnieniach nie liczyłam na podkreślanie jakieś specjalnych wydarzeń -- miała to być opowieść o normalnym, przeciętnym życiu, z zachowaniem w pamięci, możliwie jak najwięcej zapamiętanych wydarzeń, -- powiązań z przyjaciółmi i radością z przeżytych wspólnie, takich zwyczajnych dni i lat. --- I jeżeli ktokolwiek będzie kiedyś czytał te wspomnienia, prosiłabym, aby właśnie je tak traktował, jak opowieść starszej pani, która w półmroku wiosennego wieczoru, w ogrodzie pełnym zapachów konwalii i bzów, zachęcona pytaniami swoich gości, tego właśnie spotkania, którzy wspominają razem z nią, oraz razem z nią tworzą niepowtarzalną wizję dawno przebrzmiałych czasów. --- Czy nie tak się tworzy historię ?


ciąg dalszy

 

www.kwasniewska.pl