| ZAMIAST WSTĘPU | MOI PRZODKOWIE | MOJA RODZINA I JA | WOJNA 1939-1945 | PO WOJNIE | BIAŁY PAŁAC | Posłowie | Galeria zdjęć | Sześćdziesiąt lat w cieniu żagla | strona główna


BEZ POCZĄTKU I BEZ KOŃCA


CZĘŚĆ DRUGA

MOJA RODZINA I JA

2.1. Dzieciństwo (lata 1928 – 1939)


Szczęśliwą jedynaczką byłam przez dwa i pół roku, bo 14 września 1930 roku mama urodziła synka – mojego braciszka Jerzyka. --- Podobno wtedy byłam z tego powodu bardzo niezadowolona, owszem zgadzałam się na brata ale starszego ode mnie, taki mały zupełnie mnie nie interesował, -- ale z rodzicami nie można się było na ten temat dogadać. ----- Może to się wydawać dziwne, lecz natychmiast odczułam, że coś się w moim życiu zmieniło. Przede wszystkim zostałam wyeksmitowana z sypialni rodziców, gdzie dotychczas spałam. -- Moje miejsce zajął Jerzyk, a ja zostałam przeniesiona do pokoju babci i chociaż pokój babci przylegał do sypialni rodziców wydawało mi się, że to daleko i że moje dotychczasowe przywileje zostały w sposób niesprawiedliwy znacznie ograniczone. ---
Jak więc można zauważyć, w historię rodziny wkręciła się nagle moja osoba, wprawdzie jeszcze bardzo mała, ale już zaczęła przedstawiać po swojemu, dalszy ciąg opowieści.
Mieszkaliśmy wtedy, jak wspominałam, na ulicy Grottgera pod numerem 13 na drugim piętrze i jak mi się wówczas wydawało, w bardzo dużym mieszkaniu i chyba rzeczywiście takie było. ---- Zupełnie na końcu bardzo długiego korytarza znajdował się pokój dziecinny (pokój do zabawy – bo spaliśmy w sypialni babci). --- Kolejno, po prawej stronie korytarza (od ulicy Chełmońskiego) była sypialnia rodziców, potem sypialnia babci i obok jadalnia, a dalej --- narożnikowy pokój z balkonem to tak zwany buduar. --- Był to pokój jak gdyby mamy, ale tam zawsze przyjmowano gości, tam mieściła się choinka na Boże Narodzenie, tam z balkonu pojawiał się wujek Brunon w przebraniu gwiazdora z worem pełnym prezentów i tam odbywały się ważniejsze uroczystości rodzinne. -- Dalsze pokoje – już od ulicy Grottgera -- to był ojca gabinet i dwa pokoje wujka Brunona. --- Z drugiej strony korytarza była kuchnia, dwie łazienki, pokój służbowy, jakieś skrytki i wyjście na podwórze. –
Najbardziej lubiliśmy się bawić w jadalni – można tam było jeździć na rowerze i na hulajnodze i grać w piłkę, bo miejsca było bardzo dużo. – Na ogół zabawa się kończyła, gdy sąsiedzi z dołu nie wytrzymywali dalszych hałasów. – Lecz w moich wspomnieniach to pierwsze w mym życiu mieszkanie kojarzy się szczególnie właściwie tylko ze świętami Bożego Narodzenia. ---- Ustawiana i przepięknie ubrana, w mamy buduarze, choinka zjawiała się zawsze w sposób tajemniczy. – Nigdy nie zdołałam wypatrzyć, kiedy się tam znalazła. -- Oczywiście pokój był zamknięty przed dziećmi, ale chyba byliśmy jeszcze za mali, aby chcieć się do niego koniecznie dostać przed okresem świąt. -- Natomiast po spożyciu kolacji wigilijnej w uroczystej i podniosłej atmosferze, wszyscy przechodzili z jadalni do pokoju obok, właśnie tam gdzie stała choinka. -- Wszyscy, oprócz wujka Brunona, który zwykle musiał wyjść wtedy z domu w bardzo ważnej sprawie. --- Muszę się przyznać, że zupełnie nie zwracałam uwagi na jego znikanie i nigdy z niczym tego nie kojarzyłam i gdyby moja mama tak usilnie nie tłumaczyła wujka o jego poważnych obowiązkach poza domem, zupełnie nie zwróciłabym na to uwagi, bo było wiadomo, że niedługo powinien pojawić się Gwiazdor, a to było w danej chwili najważniejsze. -- Przejście do pokoju z choinką było dla mnie w tamtych latach ogromnym przeżyciem. Choinka była duża, do sufitu, a to znaczyło ponad cztery metry wysokości. -- Pięknie ubrana, pięknie oświetlona, oczywiście świeczkami i z dużą ilością zimnych ogni. -- Ponieważ światło elektryczne było wygaszone, w pokoju panował półmrok. --- Jeszcze nie zdołałam otrząsnąć się z zachwytu nad choinką, kiedy na balkonie zaczął się jakiś ruch i odzywało się głośne dzwonienie. -- Zamienialiśmy się wtedy nieomal w słupy soli, oszołomieni i zdenerwowani, bo wiedzieliśmy, że przybył do nas gwiazdor. --- Oczywiście ani ja, ani tym bardziej Jerzyk nie odważylibyśmy się nigdy otworzyć mu drzwi balkonowych, ani w ogóle spojrzeć w stronę balkonu. -- Gwiazdor zawsze był wpuszczany przez kogoś z dorosłych, a potem odbywała się zwykle ta sama sceneria. -- Byliśmy odpytani przez Gwiazdora na okoliczność naszego zachowania się przez cały rok, potem musieliśmy się popisywać wyuczonymi na tę uroczystość wierszykami, po czym następowało wręczanie prezentów gwiazdkowych, które potem, po obejrzeniu układaliśmy sobie pod choinką. -- Któregoś roku, wujek Brunon będąc, jak zwykle, w osobie gwiazdora, tak się zachwycił wierszykiem deklamowanym z wielkim przejęciem, przez Jerzyka, że wyciągnął do niego ręce i zawołał ze wzruszeniem *chodź do wujka* . Nastąpiła konsternacja, potem wybuch śmiechu i przebieranki wujka Brunona już się na zawsze skończyły, (miałam chyba wtedy pięć albo sześć lat). --- Na ogół przez cały świąteczny okres, codziennie rano zaraz po obudzeniu, biegliśmy jeszcze w piżamkach, przez zimną jadalnię do salonu pod choinkę, gdzie zawsze było ciepło i na grubym, puszystym dywanie bawiliśmy się nowymi zabawkami. ------ Z tego mieszkania pamiętam jeszcze kącik sportowy. ---- Znajdował się chyba w taty gabinecie, pełen sprzętu sportowego, jak drabinki gimnastyczne, --- w drzwiach (do wujka pokoju) -- duża grucha do ćwiczeń bokserskich, dalej w szafie leżały maski do szermierki, hantle, sprężyny i może jeszcze inne przyrządy. --- Oczywiście nie wolno było tam nam wchodzić, ale ja zawsze z ciekawością tam zaglądałam, gdy mi się to tylko udało, chociaż nie bardzo wiedziałam do czego to wszystko służyło, ale na pewno jakoś podniecało moją wyobraźnię. ----
Życie przedszkolne upływało nam więc w wygodnych i beztroskich warunkach. Właściwie niczego nam nie brakowało. -- Gdy była ładna pogoda spędzaliśmy dużo czasu w parku Wilsona – na huśtawkach, piaskownicy, rowerkach lub w teatrzyku lalkowym, którego przedstawienia odbywały się w bajkowym kolorowym szklanym pawilonie. (pozostałość po PeWuCe -- potem w tym miejscu wybudowano muszlę koncertową, która znajduje się tam do dziś).. --- W późniejszych zaś latach, mniej więcej od 1936 roku większość wolnego czasu spędzaliśmy w ogródku działkowym przy ul .Marcelińskiej. -- Do parku Wilsona chodziliśmy przeważnie z babcią Balbiną, czasem z mamą. -- Gdy spędzaliśmy czas w domu opiekowała się nami na ogół babcia. -- Ojciec był postacią dla nas nieosiągalną, jeżeli był w domu, umieszczano nas w dziecięcym pokoju daleko od niego, aby nic nie zakłócało mu spokoju do dalszej pracy lub odpoczynku. --- Mama natomiast w wolnych chwilach przedpołudniowych prowadziła życie towarzyskie, a popołudniu raczej była do dyspozycji męża.
Rodzice mieli szerokie grono znajomych. -- Szczególnie zaś byli zaprzyjaźnieni z grupą osób, która w zupełności pochwalała i zaakceptowała ich zamiłowanie do przebywania na świeżym powietrzu, do uprawiania turystyki pieszej w przepięknych lasach Ludwikowa i Puszczykowa, oraz w nieco późniejszym okresie ---- do turystyki kajakowej. ---- Towarzystwo to było bardzo zróżnicowane, jak pisał mój Tata w swoich wspomnieniach --- bo i profesor uniwersytetu Stefan Rosiński z żoną Zofią – słynną malarką, inżynier Marian Serwacki z żoną nauczycielką szkoły średniej, -- państwo Muszyńscy posiadający duży sklep artykułów włókienniczych i pan Majchrowicz -- dość daleki kuzyn taty. -- Do tego grona zapaleńców należał również mój wujek Brunon i niektórzy jego znajomi. ---- Jeden raz rodzice zabrali nas na taką wycieczkę: – ja płynęłam na kajaku z rodzicami, a Jerzyk z wujkiem Brunonem i ciocią Zosią; -- chyba było z nami zbyt dużo kłopotów, bo taka atrakcja już się dla nas więcej nie powtórzyła.
Wspominając o życiu towarzyskim mamy, miałam na uwadze jej spotkania przy kawie u Frangrata, czy w innych kawiarniach ze znajomymi paniami. -- Wśród znajomych mamy wyróżniały się szczególnie dwie panie -- siostry, które przyjechały do Polski z Grecji, --- Wanda i Jola.. ---- Uważałam je za ciocie, bo bywały u nas na okrągło. --- Wanda była brunetką i miała duże niebieskie oczy --- byłam do niej podobna, dlatego chętnie zabierała mnie ze sobą, na spacery lub do swoich znajomych, przedstawiając jako swoją córkę. --- Zabierana do kawiarni przez mamę i przez moje przyszywane ciocie, byłam dosyć często, ale był to raczej okres przedszkolny, bo można było wtedy zauważyć małą dziewczynkę stojącą na paluszkach przed gablotką z ciastkami, którą i tak trzeba było wziąć na ręce aby mogła paluszkiem wskazać swoje ulubione ciastko. --- W tych wypadach kawiarnianych brała też czasem udział Babcia, ale wtedy do miasta jechaliśmy dorożką. --- Postój dorożek, (zawsze były na nim tylko dwie), znajdował się na naszej ulicy, tuż przy ulicy Matejki, a więc tylko kilka domów od nas, ale i tak znajomi dorożkarze podjeżdżali pod dom, aby babcia nie musiała daleko chodzić. --- później, może już w 1936 roku zniknęły dorożki konne i pojawiły się w ich miejsce taksówki, ale też stały tylko dwie -- jedna w kolorze czerwonym a druga w kolorze zielonym. ----- Ale wracając do mamy przyjaciółek: ---- Wanda wyszła za mąż za hrabiego Krzysztofa Wizego, mieli majątek niedaleko Poznania, chyba w Dzierznicy, gdzie mieszkali wraz z synkiem Krzysiem, --- ale ja nigdy tam nie byłam. --- Mama odwiedzała ich z Jerzykiem, który był niewiele od Krzysia starszy. --- Jola wyszła za mąż tuż przed samą wojną za zawodowego oficera kawalerii. Jola była pianistką, uczyła w konserwatorium muzycznym i przygotowywała mnie, między innymi, do egzaminu wstępnego z gry na fortepianie w 1936 roku. ---- Jola i jej mąż nie przeżyli wojny: ---- on zginął na froncie, zaraz na początku wojny, a ona podczas bombardowania Warszawy. ----- Wanda natomiast przez kilka lat po wojnie mieszkała z rodziną w Puszczykowie pod Poznaniem. --- Dzierżawiła tam pół willi, pięknie położonej w dużym, wspaniałym ogrodzie tuż nad Wartą. --- W latach 1946 do 1948 byliśmy się tam dosyć często na różnych, obficie zakrapianych, imprezach, na których spotykała się cała śmietanka Puszczykowa. --- Potem Wanda wyjechała do Austrii, do męża i syna, którzy opuścili Polskę nieco wcześniej od niej...
W naszym domu natomiast sytuacja diametralnie się zmieniała, gdy byliśmy chorzy niezależnie od tego czy chorowaliśmy razem czy tylko jedno z nas. -- Nasi rodzice mieli uraz na tle choroby dzieci, więc były to dla nas najszczęśliwsze chwile. Mama nie odstępowała nas na krok, tata, po pracy też natychmiast zjawiał się przy naszych łóżeczkach, a wszystkie zachcianki i życzenia dzieci natychmiast spełniano. --- Były to niezapomniane okresy i w każdym razie dla mnie każda choroba była największą radością niezależnie od dolegliwości fizycznych, znosiłam cierpliwie i bóle głowy i bóle gardła (przy chronicznych anginach) i uporczywy kaszel (przy kokluszu) itp. --- Coś z tych urazów rodziców przypadła i nam, bo jak mamusia opowiadała, kłóciłam się z Jerzykiem bez przerwy, a on stale na mnie skarżył, ale jak któreś z nas było chore, to drugie nie odstępowało od łóżeczka i grzeczne było przez cały czas trwania choroby. – Potem oczywiście wszystko wracało do normy.
Wspaniałymi okresami w naszym życiu były też wakacje. Może pomylę chronologię tych wyjazdów, ale pierwsze wakacje spędziliśmy z mamą na wsi niedaleko Poznania, a tata dojeżdżał do nas w weekendy; -- Jerzyk miał wtedy niecały roczek a ja ponad trzy lata. Oczywiście nie pamiętam tych wakacji ale uchowało się jedno zdjęcie nasze z rodzicami na ławeczce przed wiejską chatynką. ----- Natomiast wakacje, które już pamiętam to był wyjazd z rodzicami do Hallerowa (obecnie Władysławowo); miałam wtedy chyba cztery lata. (Jerzyk został w domu z babcią). Gdy wracaliśmy któregoś dnia z wycieczki do Gdyni, rodzice pomylili coś z pociągiem, który dowiózł nas tylko do Pucka i musieliśmy wracać nocą dalej pieszo do Władysławowa. Ponieważ moje nóżki były jeszcze za małe na tak długie spacery, biedny tata niósł mnie całą drogę na tzw. barana. -- Ile razy byłam potem w Pucku zawsze przypominała mi się ta wycieczka i starałam się przypomnieć sobie koło którego to przechodziliśmy cmentarza, gdy zamykałam mocno oczy ze strachu, bo tak się bałam duchów.. -- Morzem byłam oczarowana i zawsze chciałam tam spędzać wakacje, ale ułożyło się inaczej. --- Aby było sprawiedliwie w następnym roku rodzice pojechali nad morze do Chłapowa z Jerzykiem. (widocznie uważali że wyjazd z dwójką małych dzieci byłby dla nich zbyt męczący) a ja pozostałam w Poznaniu. To były jedyne dwa wyjazdy na wakacje letnie, których nie spędziłam razem z bratem. ---
W następnym roku wyjechaliśmy w celach leczniczych do Szczawnicy, dzieci – to znaczy ja i Jerzyk oraz mama i babcia. Nie wiem dla kogo była potrzebna ta kuracja, ale wszyscy piliśmy odpowiednie wody lecznice. (ich słonawy smak pamiętam do dzisiaj) -- Wydaje mi się, że w Szczawnicy byliśmy dwa lata pod rząd, gdyż bardzo dużo kojarzy mi się migawek z tych pobytów; bo i pijalnie wody i pływanie tratwami na Dunajcu, i spacery w parku zdrojowym, i zabawy z dziećmi mieszkającymi razem w pensjonacie itp. -- W każdym razie na pewno byliśmy w Szczawnicy podczas tej sławnej powodzi (rok 1933 lub 1934). Był to lipiec, ale deszcz padał przez kilka dni bez przerwy, nie było w ogóle mowy o wyjściu na dwór. -- Bawiliśmy się wyłącznie, wraz z innymi mieszkającymi tam dziećmi, na korytarzach pensjonatu, czym doprowadzaliśmy do szału wszystkich dorosłych pensjonariuszy. ---- Miasto było wtedy odcięte od świata -- zalane drogi, pozrywane mosty; żywność dostarczana samolotami itp. --- Dunajcem spływały meble, części domów, dachy, wozy, trumny, drzewa, gałęzie. --- Tata się w końcu zdenerwował, postanowił przerwać nam tak atrakcyjne wakacje i przyjechał po nas. -- Aby się dostać do autobusu musieliśmy przejść pieszo przez wybudowany prowizoryczny most – kładkę nad Dunajcem i wtedy to właśnie widziałam to wszystko co płynęło rzeką oraz zrujnowane, zalane pola i zniszczone domy w całej okolicy.
Pierwszy raz do szkoły poszłam w połowie marca 1935 roku. -- Podobno nie przyjmowano do szkoły dzieci przed ukończeniem siódmego roku życia, dlatego znalazłam się tam w połowie roku szkolnego. -- Była to Prywatna Koedukacyjna Szkoła Powszechna pod wezwaniem św. Kazimierza, mieszcząca się w niewielkiej willi przy ul. Śniadeckich 64, narożnik Stolarskiej (domek ten został zniszczony podczas wojny i do dzisiaj jest tam tylko pusty plac). -- Moje spotkanie ze szkołą, było prawie dramatyczne, bo było to kilka dni przed imieninami marszałka Józefa Piłsudskiego. – Nasza pani wychowawczyni, na lekcji polskiego -- mojej pierwszej w życiu lekcji -- napisała jego imię i nazwisko na tablicy i kazała nam przepisać je do zeszytu. -- Patrzyłam przerażona na tablicę, w ogóle nie rozumiejąc o co chodzi. -- Pewnie umiałam już trochę pisać, ale były to krótkie, bardzo łatwe wyrazy, w stylu – Ala, Ola, dom itp. Natomiast nazwisko Piłsudski, było znacznie powyżej moich możliwości. -- Nie umiałam go nawet przeczytać, a o napisaniu w ogóle nie mogłam pomarzyć. -- Przez całą lekcję, odpisując z tablicy po jednej literze, napisałam tylko imię i może ze trzy litery z nazwiska i czułam się bardzo głupio, że nic nie umiałam. --- Wydaje mi się, że nie lubiłam tej szkoły, byłam dzieckiem bardzo nieśmiałym, nigdy nie odważyłabym się sama zgłosić do odpowiedzi i wszystkie klasówki, a przede wszystkim odpowiedzi ustne były dla mnie torturą ---- dlatego wakacje i okresy wolne od nauki witałam zawsze z ulgą i niezmienną radością. ---
Po latach, blisko dziesięciu, (czyli już kilka lat po zakończeniu drugiej wojny światowej) gdy nasza klasa ze szkoły podstawowej zaczęła się spotykać na gruncie towarzyskim -- ze zdziwieniem stwierdziłam, że ja nie bardzo do nich pasowałam. -- Może dlatego, że oni spotykali się częściej, bo ja rzadko miałam czas. -- Najpierw ja już byłam zamężna a oni byli jeszcze wolni. -- Potem ja już byłam wolna, a oni zaczęli tworzyć rodziny, a jak nie było niczego innego to ja miałam kolejne imprezy żeglarskie, których nie mogłam opuścić. -- Ale co dziwniejsze większość z nich pamiętała wiele spraw z okresu przedwojennego, kiedy chodziliśmy jeszcze razem do szkoły, wspominali jakieś sprawy, o których ja nie miałam pojęcia. Podczas niektórych spotkań, czułam się tak, jak byśmy chodzili do różnych szkół, bo niestety ja wielu spraw nie pamiętałam, które dla reszty klasy były oczywiste.
W 1936 roku zmieniliśmy nasze dotychczasowe mieszkanie na nieco mniejsze, bo teraz na pięciopokojowe. Bezpośrednim tego powodem był ślub wujka Brunona i przeprowadzenie się jego wraz z żoną do własnego mieszkania. (Wujek ożenił z Zofią Żytowiecką, która pochodziła ze wschodniej Polski, ślub odbył się 22 maja 1935 roku). Wujostwa nowe mieszkanie, również pięciopokojowe znajdowało się w tym samym domu, w którym dotychczas mieszkaliśmy, tylko piętro niżej. --- Nasze nowe mieszkanie znajdowało się również na ul. Grottgera, lecz pod numerem 4, naprzeciw mieszkania poprzedniego, tak że przeprowadzka przeszła zupełnie, przynajmniej dla mnie, bezboleśnie, po prostu rano do szkoły wyszłam ze starego mieszkania, a wróciłam już do nowego. --- Mieszkaliśmy teraz na pierwszym piętrze. Trzy pokoje położone były od ulicy, najpierw pokój babci, w którym również spałam ja i Jerzyk, -- obok znajdywała się jadalnia, gdzie też stało pianino, w nieco późniejszym okresie stałe miejsce moich zmagań, z dodatkowymi obowiązkami. -- Z jadalni przechodziło się do gabinetu tatusia, -- był to teraz pokój z balkonem, -- dalej wchodziło się do sypialni rodziców, z której okno wychodziło na podwórze. -- Na końcu długiego korytarza mieliśmy jeszcze jeden pokój, który był pokojem dziecięcym – do nauki i zabawy. -- Było to nasze ostatnie takie duże mieszkanie -- mieszkaliśmy w nim trzy lata. ----- Potem przeprowadziliśmy się do Gdyni.
Dodatkowym urozmaiceniem stały się dla nas ogródki działkowe, znajdujące się niedaleko od naszego miejsca zamieszkania, bo przy ulicy Marcelińskiej. -- Ogródki, (nas interesujące) były trzy położone obok siebie: jeden był nasz, jeden wujka Albina i cioci Berty oraz jeden wujka Brunona i cioci Zosi. -- Oczywiście w ogródkach rządziły panie, natomiast utrzymanie ogrodów traktowane było przez nie jak boisko sportowe dla ogólnie pojętej rywalizacji, pomiędzy naszymi rodzinami. – To znaczy, w którym ogródku są ładniejsze kwiaty, dorodniejsze owoce itp. --- Dzieciom to znaczy mnie i Jerzykowi zupełnie ta rywalizacja się nie podobała, bo stale musieliśmy również dbać o porządek, nie chodzić po zagrabionych ścieżkach, sprzątać po sobie przed wyjściem do domu itp. (zresztą dowiedziałam się o tej rywalizacji znacznie później) -- natomiast podobała nam się możliwość prawie ciągłego przebywania na świeżym powietrzu i niekończących się zabaw z dużą gromadą dzieci, przebywających stale na ogólnym placu zabaw. ----
W 1937 roku dołożono mi też niestety dalsze obowiązki. -- Rodzina nagle doszła do wniosku, że jestem utalentowana muzycznie, wobec czego trzeba abym zaczęła się uczyć gry na fortepianie. ---- Jedna z mamy przyjaciółek -- właśnie ciocia Jola była nauczycielką w konserwatorium muzycznym w klasie gry fortepianowej i obiecała Mamie, że przygotuje mnie do egzaminu wstępnego. ---- Obietnicy dotrzymała. -- Nauczyła mnie czytania nut, grania podstawowych gam i kilka drobnych utworów na ten egzamin. ---- Egzamin był dla mnie koszmarem. -- Przede wszystkim dlatego, że musiałam pójść na niego sama, ponieważ mama była chora, -- leżała ze zwichniętą nogą. --- Musiałam pojechać sama tramwajem aż na plac Świętokrzyski, gdzie mieściła się wtedy szkoła muzyczna (w czasie wojny ten budynek został zniszczony, a dzisiaj na tym miejscu znajduje się dom handlowy Poznaniak), -- ale najgorsze zaczęło się kiedy musiałam wejść do ogromnej sali, w której przebywała komisja egzaminacyjna. --- Na środku sali stał duży koncertowy fortepian, jakiego jeszcze w ogóle nigdy nie widziałam. -- Kazali mi usiąść przy tym fortepianie i zagrać. A mnie jakby zamurowało. Pomyliły mi się klawisze, nie wiedziałam jak mam zacząć w związku z czym siedziałam przerażona wpatrując się nieruchomym wzrokiem w klawiaturę, a komisja egzaminacyjna siedziała i czekała aż dziecko zacznie grać. -- Po chwili, która wydawała mi się wiecznością, komisja zainteresowała się ciszą przy fortepianie --- Na pytanie komisji, dlaczego nie gram? -- w bardzo zawiły sposób wyjaśniłam, że nie wiem jak mam zacząć, bo w moim domowym pianinie na środku znajduje się zamek od zamykania instrumentu na klucz i według tego zamka odnajdywałam klawisze od których zaczynał się grany przeze mnie utwór. --- Po zlokalizowaniu więc przez komisję środka klawiatury udało mi się zagrać wyuczony program egzaminacyjny. -- Miałam wtedy dziewięć lat. -- Do szkoły zostałam przyjęta i do czasu wybuchu drugiej wojny światowej ukończyłam dwa lata w klasie fortepianu.
W 1935 roku wujek Brunon wygrał wybory do sejmu, co było dużym osiągnięciem politycznymi i zawodowym. ---- Mieszkaliśmy jeszcze wtedy razem z wujkiem, ale do mojej świadomości nic na ten temat nie dotarło, tak że ja nic o tym nie wiedziałam, na pewno nawet nie wiedziałam co to jest sejm -- O tym wszystkim dowiedziałam się dopiero w czasie wojny w Wilnie, gdy wujek opowiadał mi o przyczynach ucieczki z Warszawy. --- Na początku 1938 roku wujek zadecydował, że jego udział w pracach sejmu wymaga stałej obecności w Warszawie, w związku z czym zlikwidował swoje mieszkanie w Poznaniu i przeniósł się do Warszawy. ----- Wujka pierwsze dziecko --- synek Andrzejek, urodził się w 1937 roku w Poznaniu, a drugie – Mareczek -- już w Warszawie, na początku 1939 roku. (Jesienią 1938 roku wujek został ponownie wybrany posłem).
W dniu 5 czerwca 1937 roku przystąpiłam do pierwszej komunii świętej. Pamiętam, że było to dla mnie ogromne przeżycie i marzyło mi się wtedy życie zakonne. --- Pomimo tego, że nie lubiłam mojej szkoły, to obiektywnie muszę przyznać, że religii nauczono mnie w niej dosyć solidnie, -- ale przede wszystkim, to chyba wszczepiono mi gorący patriotyzm, który pogłębił się potem jeszcze przez kilkuletni pobyt w Wilnie, tak, że po wojnie w ogóle nie umiałam się odnaleźć w aktualnej rzeczywistości, w naszym kraju. -----
Wakacje letnie w 1938 roku spędziliśmy całą rodziną w Jastarni, to znaczy z mamą i z babcią a tata chyba ze dwa razy przyjechał do nas na kilka dni. -- Mieszkaliśmy w dwupiętrowym budynku przy ulicy prowadzącej do przystani białej floty. Zajmowaliśmy dwa duże pokoje. W pobliżu mieszkali Mamy znajomi z 13 letnią córką - Halinką, z którą usiłowałam się zaprzyjaźnić, lecz nic trwalszego z tego nie wyszło, bo ona uważała się już za dorosłą, a ja jeszcze nie. --- W każdym razie były to bardzo udane wakacje; całe dnie spędzaliśmy na plaży albo w Jastarni albo w Juracie, chodziliśmy na spacery po lesie, pływaliśmy statkiem do Gdyni i na Hel, jeździliśmy też pociągiem albo do Helu albo do Hallerowa. --- Zupełnie nam się nie nudziło, a jak się skończyły wakacje byłam bardzo zmartwiona, że już trzeba było wracać do Poznania -- do jednej i drugiej szkoły. –
W naszej klasie w szkole podstawowej był wówczas zwyczaj zapraszania się na imieniny. -- Chyba również nie lubiłam zbytnio tych uroczystości, bo zwykle byłam na nich skrępowana. – Pamiętam dokładniej tylko jedne imieniny u Reni Hejmowskiej, na których znowu miałam pecha, bo dostał mi się pączek z migdałem w środku, co było jednoznaczne z wyborem na królową zabawy. -- musiałam potem siedzieć z koroną na głowie na jakimś wyimaginowanym tronie, (a ja w ogóle nie lubiłam być ośrodkiem zainteresowania), --- króla natomiast wylosował Reni ojciec, co szczególnie mnie krępowało. ---- Na wiosnę 1939 roku mama zdecydowała, ze ponieważ moje imieniny są zawsze w wakacje (24 czerwca) więc aby się zrewanżować koleżankom i kolegom postanowiła wyprawić mi moje urodziny to jest 11 marca. --- Tak więc cała moja klasa została zaproszona na tą uroczystość (tata na ten dzień się wyprowadził z domu) i była bardzo fajna zabawa, wprawdzie trochę hałaśliwa ale sympatyczna. -- (W tej mojej pierwszej w życiu szkole najbardziej przyjaźniłam się, w tamtym okresie z Ilonką Krzyżankiewiczówną; -- podczas wojny mieszkała w Warszawie i przez ten wojenny okres korespondowałyśmy ze sobą. -- Po wojnie zamieszkała na wybrzeżu i chyba tylko raz spotkałyśmy się na zjeździe klasowym. ---- Pod koniec piątej klasy zaprzyjaźniłam się też z Adamem, --- mieszkał niedaleko nas i często spotykaliśmy się u mnie, odrabiając razem lekcje. -- Adam w czerwcu 1939 roku przyjechał z rodzicami do Gdyni na święto morza, -- odwiedzili nas i razem z nim oglądałam morskie uroczystości ).
Zaraz po moich urodzinach dowiedziałam się, że tatusiowi zaproponowano zmianę pracy łącznie ze zmianą miejsca zamieszkania, a mianowicie na kilka lat ojciec miał objąć stanowisko dyrektora oddziału Hartwiga w Gdyni w zakresie organizacji transportu morskiego. -- Ponieważ ojciec nie lubił wyjeżdżać z domu sam, więc dom musiał pojechać razem z nim. -- Nawet w latach poprzednich, już po ślubie gdy nie było jeszcze dzieci, to na każdy dłuższy wyjazd zabierał ze sobą żonę, teraz natomiast mieliśmy wyprowadzić się wszyscy, na stałe z Poznania. (bo w dalszych planach – to jest po Gdyni – ojciec miał przejąć jakąś placówkę zagraniczną – ale nie pamiętam dokładnie dokąd miał wyjechać, bo wtedy mnie to nie interesowało. -- Prawdopodobnie do Rumunii lub Bułgarii -- bo to miało dotyczyć również transportu rzecznego i morskiego.) . ---- Na razie wpadłam w zachwyt, a powodów było kilka; najpierw dłuższe wakacje, bo mieliśmy wyjechać już na początku czerwca, ponadto zmiana szkoły, a jak wiadomo nie lubiłam obecnej szkoły, no i bliskość morza, co kojarzyło mi się z niekończącymi się wakacjami. --- Pierwszą atrakcją była przeprowadzka do nowego mieszkania. --- Tata wynajął bardzo ładne mieszkanie w centrum Gdyni przy ul. Lipowej 3, narożnik Świętojańskiej. ---- Mieszkanie było niezbyt duże (przynajmniej w porównaniu z mieszkaniem poznańskim), składało się z trzech niewielkich pokoi, ale za to bardzo ładne, w nowym budynku na pierwszym piętrze z nowocześnie urządzoną kuchnią i łazienką. -- Prawdopodobnie rodzice chcieli później przenieść się do większego mieszkania i traktowali to jako stan przejściowy, bo nie mieściła się w nim nawet połowa naszych poznańskich mebli; zabrano tylko zupełnie podstawowe rzeczy oraz pianino, abym nie miała przerwy w ćwiczeniach. --- Wszystkie pozostałe meble zostały w Poznaniu, z tym że Tatusia gabinet został oddany do stolarni do odświeżenia, a reszta umieszczona w magazynie Hartwiga przy ul. Składowej.
Nowy etap naszego życia zaczął się więc w pierwszych dniach czerwca 1939 roku, kiedy to przyjechaliśmy do Gdyni i wprowadziliśmy się do nowego mieszkania całą naszą rodziną, którą stanowili: mama, tata, babcia, Jerzyk i ja oraz nasza pomoc domowa Helcia, która mieszkała już z nami od kilku lat. -- Od pierwszego dnia pobytu w Gdyni czuliśmy się jak na wakacjach, a właściwie to już były wakacje, bo za kilka dni miał się kończyć rok szkolny. ---- Jedną z pierwszych atrakcji były obchody święta morza, organizowane pod koniec czerwca, mniej więcej w okresie moich imienin, trwały przez kilka dni, a w tamtym roku, w kulminacji uroczystości przez miasto przesunęła się okropna burza z wyładowaniami elektrycznymi i ulewnym deszczem. ---- do dzisiaj ją pamiętam, bo wtedy jeszcze bardzo bałam się burzy --- Jak na wszystkich wakacjach całe dnie spędzaliśmy na plażach, niestety nie nad pełnym morzem, ale tylko nad Zatoką Gdańską, na plażach Gdyni i Orłowa. Przez całe wakacje byliśmy może dwa lub trzy razy w Jastarni i to tylko wtedy gdy mieliśmy gości z Poznania, jak np. ciocię Bertę czy wujka Albina, którzy nas tutaj dosyć często odwiedzali.
Beztroska idylla trwała prawie trzy miesiące. --- Rodzice na pewno już wcześniej zdawali sobie sprawę z możliwości wybuchu wojny, a przynajmniej z niebezpieczeństwa jakie groziło mieszkańcom Gdyni i tzw. korytarza ze strony faszystowskiego Gdańska. -- Ja zupełnie nie orientowałam się w jakichkolwiek układach politycznych państwa, chyba byłam na to za młoda, lecz w domu przy dzieciach nigdy nie mówiło się właściwie o niczym, a poza domem --- także nie --- zwłaszcza że nie miałam jeszcze w Gdyni, żadnych bliższych koleżanek ani kolegów, tylko przygodne znajomości na plaży. --- Wiedziałam jedynie, że na wypadek wojny trzeba zrobić zapasy żywnościowe, które od jakiegoś czasu stanowiły podstawowe zajęcie mamy, babci i Helci -- Dziwiłam się tylko po co nam tak dużo jedzenia i kto to zje.? --- W każdym razie wakacje trwały nadal przy przepięknej słonecznej pogodzie. --- Natomiast pod koniec sierpnia, a dokładnie we wtorek wieczorem 29 sierpnia tata nagle wyekspediował nas z Gdyni do Poznania autobusem przez Kartuzy i Kościerzynę (aby nie jechać pociągiem przez Gdańsk bo to mogłoby być już wtedy niebezpieczne) z drobnym podręcznym bagażem. -- Sam obiecał, że następnego dnia zlikwiduje mieszkanie i przyjedzie za nami do Poznania. -- Mieliśmy się na razie zatrzymać w mieszkaniu wujka Albina, który mieszkał teraz w Poznaniu przy ul. Wyspiańskiego 22 narożnik Ułańskiej. ---
(Gdy wujek Albin przeszedł na emeryturę sprzedał swój domek w Starołęce i zaangażował się w budownictwo mieszkaniowe. --- Najpierw wybudował ze wspólnikiem (swoim kolegą z pracy) czteropiętrową kamienicę przy ul. Szczanieckiej, również w dzielnicy Łazarz, gdzie zamieszkał z całą swoją rodziną po wyprowadzeniu się ze Starołęki. -- Później, ci sami wspólnicy zabrali się do budowy kolejnego budynku, właśnie przy ul. Wyspiańskiego 22 . --- Natomiast po sprzedaży domu przy ulicy Szczanieckiej wujek przeprowadził się do tego nowego domu, wraz z ciocią Bertą i synem Zygmuntem, gdzie zajmował bardzo ładne pięciopokojowe mieszkanie. ---- Pozostali dwaj synowie nie mieszkali już wtedy z rodzicami. – Albiś się ożenił i wyjechał z Poznania na Śląsk; -- a Leoś z narzeczoną mieli swoje własne mieszkanie w Poznaniu. -- (Na marginesie muszę dodać, że wujek Albin pobudował już kolejny dom przy ul. Grottgera 10 narożnik Ułańskiej, do spółki z wujkiem Brunonem i poprzednim wspólnikiem, od którego moi rodzice, w maju 1939 roku odkupili jego część, to jest jedną trzecią wartości domu).
W każdym razie w nocy z 29 na 30 sierpnia znaleźliśmy się awaryjnie u wujostwa w Poznaniu, przejściowo na kilka dni aż wróci tata i wynajmie dla nas jakieś mieszkanie. --- Na razie u wujostwa było bardzo dużo miejsca, bo Zygmunt został już zmobilizowany, więc zajęliśmy jego pokoje. --- Tatuś przyjechał następnego dnia, a raczej następnej nocy, poinformował mamę, że zgodnie z planem mieszkanie zlikwidował, a cała zawartość mieszkania została zapakowana, załadowana na samochód meblowy i odesłana, na razie, na magazyn Hartwiga do Poznania, do poprzednio ulokowanych tam naszych rzeczy.


ciąg dalszy

 

www.kwasniewska.pl