| ZAMIAST WSTĘPU | MOI PRZODKOWIE | MOJA RODZINA I JA | WOJNA 1939-1945 | PO WOJNIE | BIAŁY PAŁAC | Posłowie | Galeria zdjęć | Sześćdziesiąt lat w cieniu żagla | strona główna


BEZ POCZĄTKU I BEZ KOŃCA


ZAMIAST EPILOGU

BIAŁY PAŁAC czy CHATKA BABY JAGI ?


Gdy go zobaczyłam po raz pierwszy, była zima, ale jeszcze nie było śniegu. Był tylko straszliwie ponury zimowy wieczór. --- Na ulicy paliły się nędznymi płomieniami rzadko ustawione latarnie, chyba jeszcze gazowe. -- Uliczne drzewa były gołe, oczywiście bez żadnych liści i sterczały tylko rzadkie gałęzie, w których usiłował się poruszać lichy, osowiały wiatr. --- Domek był równie ponury jak pogoda i całe otoczenie. -- Niewielki, piętrowy, ale z bardzo wysokim stromym dachem, okna od ulicy zasłonięte były okiennicami. -- Wyglądałby trochę jak nieco większa chatka Baby Jagi, gdyby go tylko ustawić na kurzej nóżce, -- bo -- wydawał się jakby zaczarowany. ----- Z prawej strony domku znajdowała się dosyć duża oszklona weranda ----- Trochę dalej widać było również niewielki ogród, z kilkoma gołymi drzewami, w których też usiłował baraszkować dychawiczny wiaterek. --- Był grudzień 1945 roku, a ja miałam siedemnaście lat i przyjechałam tu z daleka, aby znaleźć szczęście, w białym wyśnionym przeze mnie pałacu (?), obiecane mi od przyszłego męża. ----
Tak, tylko teraz uświadomiłam sobie, że to nie jest do końca prawdą, bo po raz pierwszy znalazłam się tutaj ponad dziesięć lat wcześniej. -- Miałam chyba wtedy pięć albo sześć lat. – Dla odmiany była pełnia lata - maj lub czerwiec -- dzielnica pełna zieleni, kwiatów, kolorowych willi, obrośniętych bluszczem parkanów i rozświetlona od słońca. -- Moja mama chciała się zobaczyć z pewną panią, która wtedy tam mieszkała. -- Panie weszły do mieszkania a mnie zostawiły w ogrodzie, abym nie przeszkadzała w rozmowie. -- W ogrodzie było przepięknie, znajdowały się tam różne, bardzo duże drzewa i również wysokie, wyższe ode mnie krzaki - na których rosły porzeczki i agrest, -- poza tym widziałam równo pogrodzone zagonki pełne truskawek, kwiatów i innych roślin. -- Pobiegałam sobie trochę po trawniku i między zagonkami, lecz gdy pobiegłam do końca ogrodu wpadłam w jakąś wodę, albo raczej w jakąś bardzo mokrą trawę. -- Przestraszyłam się -- i zwiedzanie ogrodu już się dla mnie skończyło, bo starałam się wysuszyć jak najszybciej buciki, aby mama nie widziała, że wpadłam do wody. -- Gdy potem wracałyśmy już z mamą do domu dowiedziałam się, że to jest nasza willa, ale została wydzierżawiona, bo dla całej naszej rodziny jest za mała. -- *Może potem gdy już będziesz dorosła i wyjdziesz za mąż to będziesz chciała tu zamieszkać. Dla młodego małżeństwa byłaby w sam raz *, z uśmiechem przekomarzała się ze mną moja mama. A ja się nachmurzyłam i powiedziałam, że tam w ogrodzie są bagna i można do nich wpaść i się utopić, nie chcę tam mieszkać, bo się boję tej wody, a w ogóle to nigdy nie wyjdę za mąż. --- Tak, takie właśnie było naprawdę moje pierwsze spotkanie z tym domem, a mamy żart z przed lat, zaczął się w dziwny sposób sprawdzać.
Zamieszkaliśmy więc w tym domku, wprawdzie nie ja z mężem, (bo jeszcze wtedy nim nie był) ale najpierw cała moja rodzina, mająca tam mieszkać, która składała się wówczas z pięciu osób (babci, mamy, Jerzyka, Czesia Sokołowskiego i mnie), a narzeczony jeszcze czasem zjawiał się na dokładkę. -- Domek był rzeczywiście niewielki, tak jak głosiła fama jeszcze z przed wojny, bo składał się z czterech pokoi i kuchni, około 120 metrów kwadratowych powierzchni użytkowej. Jednakże ponadto były tam jeszcze wewnętrzne schody, jakiś hol, korytarz, strych, piwnice oraz najróżniejsze zakamarki, odkrywane potem przez lata. (najwięcej odkrył ich Benon, gdy starał się powiększyć w 1954 roku powierzchnię użytkową naszego mieszkania --- jak niektóre zakamarki w piwnicy i mały niski stryszek nad werandą). --- Na razie jednak domek był w remoncie i my mieliśmy do dyspozycji tylko, ledwie ukończony, jeden najmniejszy pokój, -- a w pozostałych pomieszczeniach jeszcze panoszyli się robotnicy. ------- Z powodu braku miejsca, kotłowanina była wręcz niemożebna, ale cieszyliśmy się, że już wkrótce unormują się nam sprawy mieszkaniowe i staraliśmy się w miarę możliwości, unikać ciągłych sprzeczek i nieporozumień, a raczej podchodzić do wszystkiego z humorem, lub chociażby z przymrużeniem oka --- i wszędzie zamiast kłopotów - widzieć niewyobrażalne przygody. -- Pierwsza przygoda związana była z niewytłumaczalnym znikaniem niektórych przedmiotów, co przy ciągłym rozpakowywaniu się i szukaniu dla nich stałych miejsc nie było znowu czymś tak niezwykłym, ale gdy coś już zostało rozpakowane, ulokowane we właściwym miejscu i nagle znikało, to wtedy wzbudzało realny niepokój, a właśnie z czymś takim zaczęliśmy się spotykać. -- Pierwsze zginęły palemki. Takie prawdziwe wileńskie kolorowe palemki, które przywieźliśmy sobie z Wilna i bardzo chcieliśmy je mieć, aby jak najdłużej przypominały nam Wilno. -- Ale niestety zniknęły. -- Wszyscy je widzieli, wiedzieliśmy że na pewno były, nikt ich nie ruszał, lecz -- jak kamień w wodę -- nie ma -- zniknęły (i nigdy się już nie odnalazły). ---- Drugą niewyjaśnioną zgubą był ulubiony Babci kubek do kawy. -- Tak samo nie pomogły poszukiwania, nie pomogły wzajemne nagabywania -- kubek był -- nikt go nie stłukł -- ale teraz go nie było -- w rzeczywistości znikł znowu w tajemniczych okolicznościach. -- Potem zawieruszył się jakiś pamiątkowy koszyczek, jakieś drobne części garderoby --- pamiątkowy szalik zrobiony z wełny, własnoręcznie przeze mnie uprzędzonej na kołowrotku, jeszcze w Wilnie itd. itd. ----- Nie mógł być to jakiś zawodowy złodziej, bo kto by kradł takie nic nie warte dla obcych ludzi, drobiazgi. -- Wobec tego zaczęliśmy podejrzewać siły nieczyste, a więc duchy. (?) ---- Mieszkał tu podobno kiedyś jakiś Kaźmierczak, który nagle również znikł i też nie było wiadomo co się z nim stało ----- więc dla nas okazał się bezapelacyjnym winowajcą – właśnie Duch Kaźmierczaka. -- Od tego czasu nikt już u nas niczego nie szukał. -- Jeżeli cokolwiek zginęło, stwierdzało się, że to Duch Kaźmierczaka i sprawa była jasna. --- No i oczywiście zadecydowaliśmy, że domek był zaczarowany. /?/
Ten duch, to nie była jedyna tajemnicza siła tam mieszkająca --- bo było jeszcze zaczarowane lustro, zawieszone w holu, przy oknie od strony ulicy. Lustro było duże, owalne, oprawione w czarną ramę, lecz wydaje mi się, że lustro otwierało się ze swoimi dziwami tylko przede mną i to w ważnych momentach mojego życia. ---- Po raz pierwszy zobaczyłam dziwne w nim obrazy w dniu mojego ślubu. --- Bardzo się wtedy przeraziłam, bo pomyślałam, że zwariowałam i czym prędzej uciekłam, chowając się do pokoju. -- Lustro się chyba na mnie wtedy obraziło, bo na jakiś krótki czas straciło nawet swoją przejrzystość. – Później znów stało się lustrem --- a jednak od czasu do czasu widywałam w nim jakieś obrazy. ----- Nie chciałam w nie uwierzyć, a szkoda, bo gdybym się nad tym czasem zastanowiła, może udało by mi się uniknąć wielu błędów w moim życiu --- /?/ Starając się rozwikłać tę zagadkę, poszukiwałam odpowiedzi w załamywaniu się świateł w oknach domu naprzeciwko oraz ponurych cieni zjawiających w gęstym szpalerze starych akacji rosnących na naszej ulicy. --- Nie wyjaśniło to jednak wizji w dniu mojego ślubu (nocą w styczniu, przy zamkniętych okiennicach) .
Był jeszcze zaczarowany błękitny kwiat, trochę podobny do storczyka o oszałamiającym zapachu, który przyprowadzał o zawroty głowy. A gdy już się zjawiał, trudno było się go pozbyć, lecz on ukazywał się nie tylko na Mazowieckiej i chyba widzieli go tylko ci, którzy bardzo chcieli w niego uwierzyć i którzy później usiłowali nawet mi go narysować, na dowód swoich wizji ---. Błękitny kwiat działał trochę odwrotnie do złotej rybki; na szczęście wymagał spełnienie tylko jednego życzenia. /?/
To wszystko jednak działo się później, a na razie był jeszcze grudzień 1945 roku. -- potem styczeń 1946 roku ------ Powoli życie zaczęło się nam normować, remont willi dobiegał końca. -- Kolejno został doprowadzony do porządku drugi pokój na parterze, więc już miejsca było nieco więcej. -- Jednak stale czekaliśmy z utęsknieniem na zakończenie prac remontowych, bo zaczynaliśmy się już męczyć swoim nieustannym towarzystwem, a tu zbliżał się czas nauki, a do szkół średnich mieliśmy zacząć chodzić, już od lutego, oczywiście we trójkę -- to znaczy ja i Cześ do liceum a Jerzyk – do gimnazjum, -- a ucząca się młodzież musiała mieć przecież jakieś znośne warunki do nauki. -- Ale jeszcze przed rozpoczęciem roku szkolnego został ukończony remont pierwszego piętra, a więc mojego mieszkania i zaraz potem odbył się mój ślub z Zygmuntem ---- dokładnie 21 stycznia 1946 roku.

A biały pałac? -- Biały pałac -- to moje opowiadanie, albo mój sen, albo moje marzenie – gdy miałam szesnaście lat – i zapisane w moim pamiętniku. –

Jak można podarować ukochanej dziewczynie, wymarzony biały pałac, w zniszczonym po wojnie mieście, gdzie nie było nie tylko zamków i pałaców, ale nie było nawet mieszkań, ani nie można było marzyć o własnym pokoju. --- A jednak jemu się to udało, wprawdzie nie na długo, ale przez kilka lat miałam swój wymarzony biały pałac, chociaż w nieco zmodyfikowanej formie. ---
Mieścił się on w pokoju, położonym na pierwszym piętrze naszej willi, z widokiem na -- ogród -- i park --- i niebo -- i na nic więcej. --- Sam pokój był cały biały: biały sufit, białe kotary na czterech ścianach, na dole obszyte błękitnymi taśmami (które wyglądały jak delikatne fale na morskim piasku), --- biały gruby dywan, również był poprzetykany błękitnymi włóknami, robiący wrażenie jeziora albo morza na którym wiatr gonił białe bryzgi spienionej wody. -- Dywan stykał się z kotarami, tak, że nic nie zakłócało biało – niebieskiej kolorystyki, bo delikatne zawieszone na podparciach fotele o pastelowych odcieniach sprawiały wrażenie czarodziejskich, egzotycznych żagli, a czarny fortepian przeobrażał się w spokojnego, przyjaźnie usposobionego wieloryba.
–Uchylając kotarę na wschodniej stronie pokoju wchodziło się do niszy, --- naszej sypialni --- w której znajdował się błękitny tapczan, nad nim boazeria z jasnego drzewa, z ciemniejszymi klockami imitującymi gwiazdy na niebie, oraz niewielkie okienko (w ukośnym dachu), przez które można było oglądać prawdziwe gwiazdy na prawdziwym niebie -- oraz poświatę księżyca w bezchmurne noce; ---- a rano mogło zaglądać do pokoju i budzić nas przez to okienko -- wschodzące słońce. ---- Pokój był przepiękny, wspaniały i wyglądał jak zaczarowany, i tak się też w nim czułam.. -- Zawsze było w nim pełno świeżych kwiatów, niezależnie czy było lato, czy zima -- stały w wazonach w narożnikach pokoju na dywanie oraz na fortepianie. --- Widok pokoju budził zachwyt u wszystkich znajomych, -- a ja naprawdę czułam się w nim szczęśliwa.
----- (( Po kilku latach (już po naszym rozwodzie) zmienił się oczywiście z konieczności, pierwotny wystrój pokoju, ale ja zawsze miałam w oczach dzień kiedy zobaczyłam go po raz pierwszy --- natomiast do końca mojego pobytu na Mazowieckiej z okna widziałam zawsze -- latem: zieleń i niebo, a zimą: niebo i biel śniegu, oraz zawsze czułam przedziwny nastrój tego pokoju, w którym mogłam się schować przed nieprzyjaznym światem i odzyskać spokój i pogodę ducha.)) A więc baśń o białym pałacu w moim przypadku się spełniła.

Mini ogród zoologiczny

Po niedługim czasie, od naszego zamieszkania, zaczęło się coś dziwnego dziać na strychu. -- Ponieważ ja, jak wiadomo mieszkałam na piętrze, więc wszystko to, co się na tym strychu wyprawiało -- działo się na moim suficie, a ja dostawałam gęsiej skórki i włosy stawały mi dęba ze strachu. ---- Od czasu do czasu urządzaliśmy wyprawy badawcze mające wyjaśnić co się tam na górze dzieje. -- Taka wyprawa składała się zawsze z kilku, bardzo odważnych osób, nie koniecznie tam mieszkających. -- Na marginesie muszę dodać, że w tamtych dawnych latach, gościliśmy u siebie stale pewną ilość osób, które przebywały u nas w odwiedzinach, lub organizowali sobie u nas spotkania, bo na tamte warunki mieszkaniowe, nasze mieszkanie było dość przestronne i zawsze kilka osób mogło tu swobodnie przenocować, czy pomieszkać. --
Opowieści o duchach i o tajemniczych mieszkańcach na strychu podniecały wszystkich -- i pobudzały wyobraźnię --- więc ochotników na te wyprawy zawsze było wielu, ale efekty wypraw były dosyć mizerne. -- Nie było tam śladu duchów ani zagrabionych przez nie przedmiotów, natomiast mieszkańcami poddasza w różnych późniejszych okresach okazały się być, myszy, koty, nietoperze, wiewiórki i kuny. --
Na strychu było na ogół ciemno i ponuro. Był on bardzo duży, zlokalizowany nad całym domkiem, lecz również bardzo wysoki. Z dwóch boków miał po niewielkim okienku i jedno okienko w dachu. Była wprawdzie założona tam elektryczność, ale paliła się tylko jedna żarówka, a ponieważ strych był przedzielony kominami, więc z jednej strony, było w zasadzie zawsze ciemno. – Wisiały tam natomiast różne sznury, bo teoretycznie miało to być miejsce do suszenia bielizny. -- W praktyce jednak okazało się to bardzo uciążliwe, bo nikomu się nie chciało dźwigać tak wysoko ciężkich wiader z mokrą bielizną, ponadto trzeba było przechodzić przez Zygmunta pokój, oraz przez kręte, tajemnicze, bardzo niewygodne schody. -- (A potem, gdy domek już był zagęszczony - w ogóle ten temat był nierealny). ---
Gdy po raz pierwszy (po kilku latach starań) nasza strychowa wyprawa zakończyła się powodzeniem zauważyliśmy tam dwa nietoperze, które wisiały na jednym ze sznurów. -- Nie byłam zadowolona z takich lokatorów i staraliśmy się im uniemożliwić powrót do domu po ich nocnych wyprawach. Lecz mieszkały nadal i potem nawet było ich więcej. ----- (Jeszcze po latach, gdy mój syn gdy już zaczął chodzić do szkoły podstawowej, pamięta cztery nietoperze i jak przyprowadził do nas jakąś swoją nauczycielkę, która bardzo chciała zobaczyć prawdziwego, żywego nietoperza). ---- Myszy i koty oraz ptaki zjawiały się tylko zimą i chyba tylko przejściowo. --- Wiewiórki były bardziej bezczelne i niektóre wolały baraszkować w moim pokoju. -- Jedna nawet zamieszkała u mnie na dłużej, ale zginęła śmiercią tragiczną, zaduszona niechcąco przeze mnie w moim łóżku, gdy wcisnęła się nocą pod moją kołdrę. -- W moim pokoju też czasem dokazywał jakiś ptaszek, gdyż okna miałam latem zawsze na oścież otwarte. -- Ostatnie na naszym strychu zagnieździły się kuny domowe i one też znajdowały się tam do końca naszego pobytu. ----- Przedostanie się na nasz strych, przez te zwierzęta było śmiesznie łatwe, biorąc pod uwagę zniszczenia wojenne, których pomimo remontu nie udało się wszystkich usunąć. -- Były więc szpary pod oszalowaniem drewnianym piętra i strychu, dziury w daszku nad werandą, solidne szpary pod otynkowaniem gzymsów między pierwszym piętrem a strychem, oraz zabudowaniem od góry i od strony wschodniej naszych sypialni na piętrze. -- Latami potem staraliśmy się te dziury łatać, lecz zawsze odnajdywały się nowe. --- Ale tak naprawdę nikt z nas nie chciał się tych przypadkowych mieszkańców pozbyć, - uważaliśmy, że tak długo jak znajdują się tam różne zwierzęta z własnej i nie przymuszonej woli – to nasz domek jest szczęśliwym przybytkiem i nam też nic nie grozi.

Podsumowanie

Mieszkałam tam przez pięćdziesiąt siedem lat. --- Najdłużej z całej mojej rodziny i z wszystkich innych lokatorów i kolejnych właścicieli. -- A ludzi przewinęło się tam dosyć dużo. ---- Babcia Balbina mieszkała na Mazowieckiej niepełne pięć lat; ---Zygmunt --- około sześciu lat, -- Benon (mój drugi mąż) mieszkał na Mazowieckiej około dziesięciu lat od 1952 do 1962 roku., a Jurek – mój brat od 1946 do 1950 i po powrocie z Warszawy od 1954 do 1967 roku, czyli około siedemnastu lat. -- Tata mieszkał tam dwadzieścia dziewięć lat, a Mama – czterdzieści trzy lata.
Pięćdziesiąt siedem lat – to bardzo dużo – prawie całe życie. -- A dla mnie wiąże się z nim tyle wspomnień. ---- Tam odbyło się mój ślub -- tam odbyło się moje wesele, --- tam odwiedzali mnie członkowie Klubu Akordowców z Wilna, - tam odbyła się niezliczona ilość najróżniejszych imprez i spotkań, -- tam zaznałam szczęścia spełnionych marzeń, -- tam uczyłam się miłości, --- tam zaznałam rozczarowań spowodowanych samotnością, - tam urodził się mój syn -- z tego domu w ostatnią swą podróż wyjechała najpierw babcia Balbina bo już w 1950 roku; potem mój tato w 1982 roku, i moja mama w 1996 roku, --- tam w końcu się zestarzałam i zrozumiałam, że życie nie trwa wiecznie. -- Ale zawsze tam był mój dom.

A teraz krótka historia. --

Pierwszy zapis w księdze wieczystej figuruje pod datą 11.10.1906 roku. ----- Nie oznacza to jednak, że w tym roku willa została już wybudowana, lecz wtedy właśnie powstał projekt budowy i rozbudowy osiedla willowego Sołacz ---- Centrum dzielnicy stanowił park Sołacki ze stawami powstałymi na podmokłych łąkach w dolinie Bogdanki po spiętrzeniu jej wody. -- dlatego też w południowej części naszej parceli, znajdowała się woda, z którą zetknęłam się w połowie lat trzydziestych. --- (Wilgoć w ogrodzie zniknęła dopiero w latach siedemdziesiątych, gdy zostały pobudowane dalsze wille na ulicy Małopolskiej i obniżył się poziom wód gruntowych). ---- --
Przypuszczam, że nasz domek został zbudowany około 1910 roku. ----- Kolejny zapis w księdze wieczystej Kw. Tom 5 Sołacz nr 1256 pochodził z października 1913 roku, w którym pisze się o dziedzicznym prawie zabudowy danej nieruchomości. -- Zapis ten mógł zostać dokonany albo przy zmianie właściciela, -- albo podczas zaciągnięcia obciążeń hipotecznych ---- Nie udało mi się odcyfrować, w księdze wieczystej, żadnych nazwisk pierwszych właścicieli tej nieruchomości.
Po pierwszej wojnie światowej -- 21 kwietnia 1921, na podstawie Traktatu Wersalskiego, i na mocy ustawy z dnia 14 lipca 1920 roku, nieruchomość przejął Skarb Państwa (zastąpiony potem przez Komisję powołaną dla rozbudowania miasta Poznania.) ---- Kolejny zapis --- to pod datą 29 września 1928 roku zarządzenie przymusowego przetargu nieruchomości --- a następny przetarg zarządzono 26 września 1930 roku.-
Moja rodzina stała się właścicielem tej willi w1932 roku, gdy pod datą 23 listopada tego roku zostaliśmy wpisani do księgi wieczystej. ---- Zakup ten był początkowo traktowany jako lokata kapitału, gdyż taki mały domek nie nadawał się do zamieszkania przez moją rodzinę. -- Mieszkanie, jakie zajmowaliśmy wtedy na ul. Grottgera nr 13 (obecnie 15) miało powierzchnię ponad dwukrotnie większą, niż willa na Mazowieckiej. --- Wobec tego domek był wydzierżawiany. ---- Nie pamiętam, kto wtedy w nim zamieszkał. --- Kojarzy mi się nazwisko Malejkowie, ale nie wiem czy czegoś nie pokręciłam. Także nie wiem, czy mieszkał tam tylko jeden lokator, czy lokatorzy się zmieniali. ---- W każdym razie w 1939 roku lokatorzy zostali eksmitowani przez najeźdźców niemieckich i w czasie wojny willa została przekazana w użytkowanie jakiemuś dyplomacie holenderskiemu, który zamieszkiwał ją wraz z rodziną. --- (Kontaktował się z nami w latach siedemdziesiątych jego syn, chcąc zobaczyć domek, w którym mieszkał w czasie wojny i którym był zauroczony). ----- Wojna naszej willi nie oszczędziła, była dość poważnie zniszczona, zwłaszcza jej strona północno wschodnia na wysokości pierwszego piętra i strychu oraz weranda wraz ze stryszkiem nad werandą. -- Miało to ten dobry skutek, że nie została od razu zamieszkała przez dzikich lokatorów. -- Wprowadził się do niej jednak niejaki pracownik urzędu kwaterunkowego – pan Kaczmarek wraz z rodziną, ale zajął on (na szczęście) tylko dwu pokojowe mieszkanie piwniczne, ponieważ parter i piętro nie nadawały się do zamieszkania, bez odpowiedniego remontu. -- Dlatego też gdy zdecydowaliśmy się na zamieszkanie na Sołaczu, willa była w zasadzie wolna i można było się od razu zabrać do prac remontowych. ---- Równolegle wystąpiliśmy z wnioskiem do Sądu o dokonanie odpowiednich wpisów w księdze wieczystej, przedstawiając wymagane oświadczenia o nie korzystaniu z żadnych przywilejów w czasie okupacji niemieckiej. --- Taki zapis ukazał się pod datą 5 kwietnia 1948 roku przyznający nam prawo własności, oraz podobne orzeczenie otrzymaliśmy z Rejonowego Urzędu Likwidacyjnego w Poznaniu. ----- Przywrócenie prawa własności nie było jednoznaczne z prawem swobodnego użytkowania danej nieruchomości. ---- Ponieważ był brak mieszkań, obowiązywały przepisy dotyczące określonego metrażu powierzchni mieszkaniowej na osobę (o ile dobrze pamiętam siedem metrów kwadratowych) i ilości pokoi na osobę czy na rodzinę.
Po dokonanym remoncie domku w 1945 i częściowo w 1946 roku, został on zwolniony z podlegania publicznej gospodarce lokalami. --- Ale już w 1950 roku znowu nas do tej gospodarki włączono, czym zupełnie zaczęto nam gmatwać życie. ---- Przepisy określały, że w każdym pokoju powinna mieszkać jedna rodzina. – Więc jeden pokój (po rozwodzie z Zygmuntem) zajmowałam ja, w drugim mieszkali państwo Szynkowscy, trzeci zajmowała moja Mama, która była tu stale zameldowana, chociaż mieszkała w Warszawie, a czwarty pokój zajmowali państwo Sobiescy -- (mieszkanie piwniczne do 1981 roku zajmowała nadal wymieniająca się pokoleniowo rodzina Kaczmarków). --- Po około piętnastu latach a więc mniej więcej w 1965 roku udało mi się, po usilnych staraniach i odwołaniach -- uzyskać znowu zwolnienie domku z publicznej gospodarki lokalami i doczekaliśmy się potem w stosunkowo niedługim czasie, dobrowolnego wyprowadzenia się naszych współlokatorów. Od tego czasu zamieszkiwałam tam z synem i z rodzicami ---- Po śmierci moich rodziców: Taty w 1982 roku a Mamy w 1996 roku. – pozostałam tam właściwie sama, bo mój syn mieszkał wtedy ze swoją rodziną w Wągrowcu. -- Potem Krzysztof, po rozwodzie z żoną powrócił do Poznania, ---- ale nigdy nie byłam pewna jakie ma on zamiary na przyszłość. -- Wyprowadziliśmy się jednak razem w kwietniu 2003 roku. –
Myślałam, że nie poradzę sobie z tym zadaniem, --- ta przeprowadzka była powyżej moich możliwości, a tak w ogóle --- ja osobiście przeprowadzałam się po raz pierwszy w życiu, -- ponadto nie przesadza się starych drzew --- a ja właśnie wtedy skończyłam siedemdziesiąt pięć lat. --- Całe życie mieszkałam w otoczeniu zieleni --- a teraz zmuszona zostałam do zamieszkanie w mieście, w domu czynszowym, daleko od drzew i kwiatów -- przy ulicy, gdzie stacjonują dziesiątki samochodów -- gdzie nie ma czym oddychać. --- Źle sobie zaplanowałam, z tym następnym mieszkaniem, ale zrobiłam pewne kroki wyjściowe i potem nie umiałam już tego zmienić. ----
Rozstawałam się z domkiem na Mazowieckiej z żalem, ale gdy już musiałam, to tłumaczyłam sobie, że po tylu szczęśliwych przebytych tam latach, jestem mu winna chociaż odpowiedni remont, na jaki jednak nie było mnie stać. ---- Stało się niestety inaczej. -- Następny właściciel, zamiast go wyremontować, po prostu go zburzył i wybudował tam od początku, zupełnie inny dom w ogóle nie przypominający mojego zaczarowanego domku. --- Nie wiem dlaczego tak się stało, ale ja uważam, że takie było po prostu jego przeznaczenie, a ponadto, domek nasz sam chciał zniknąć z powierzchni ziemi i ja także jestem zadowolona, że nikt obcy nie będzie nigdy w nim mieszkał. ------ Ponadto, jak w takich realistycznych i komercyjnych czasach, jak dzisiaj --- miałby istnieć zaczarowany domek z bajki?.


 

www.kwasniewska.pl