Początki żeglowania



Żeglarstwo zwaliło się na mnie z hukiem, ze wszystkich stron, bez pytania o zgodę i bez pozostawienia mi czasu na opamiętanie. -- Gdy Zygmunt w marcu 1947 roku postanowił, że zapiszemy się do Klubu, specjalnie nie protestowałam, przed miesiącem właśnie zdałam maturę, więc właściwie powinnam mieć więcej czasu, pozostawało jeszcze konserwatorium muzyczne, ale wydawało mi się, że jakoś mi się to wszystko uda pogodzić. -- Zaraz w maju rozpoczęliśmy kurs żeglarski, który zakończył się w listopadzie egzaminem. Oboje z Zygmuntem zdaliśmy egzamin z wynikiem pozytywnym i uzyskaliśmy stopień jachtowego sternika śródlądowego. (mój patent z numerem 202 został wystawiony przez PZŻ w Warszawie w dniu 16 marca 1948 roku). -- Natomiast w dniu 19 grudnia 1947 r. na walnym zebraniu Klubu Zygmunt został wybrany do Zarządu na stanowisko sekretarza. -- Ta decyzja Zygmunta poplątała trochę moje osobiste plany, bo związała nas z klubem nie tylko w niedzielę i święta, ale już na co dzień. -- A jeszcze gdy w praktyce okazało się, że mój mąż jest bardzo zajęty i nie ma czasu na zajmowanie się klubem -- to miłe zajęcie przypadło prawie w całości na mnie, a pozostali członkowie zarządu jakoś na tę zmianę nie protestowali. -- I tak chcąc nie chcąc musiałam się zająć mnóstwem spraw, o których nie miałam pojęcia i nawet sobie nie wyobrażałam sobie, że istnieją. -- Ponadto pozostali członkowie zarządu wszyscy, poza mną, pracowali zawodowo, więc nie musieli mieć na wszystko czasu -- a ja ten czas, teoretycznie, miałam. -- Rok 1948 był rokiem wyjątkowo pracowitym w naszym klubie -- przede wszystkim był rokiem jubileuszu piętnastolecia JKW a ponadto rokiem organizacji pierwszych powojennych żeglarskich mistrzostw Polski. -- Tak więc poza normalnym żeglowaniem i czerpaniem radości z wody, wiatru i słońca poza siatkówką, ping - pongiem, pływaniem „na piechotę” (wpław) i tańcami, co bardzo lubiłam -- omotała mnie sieć, wcale nie lubianej, pracy organizacyjnej i społecznej. – (Z tej sieci wyplątałam się dopiero w 2004 roku).
W tym roku przeżyłam też pierwsze dramatyczne chwile na jeziorze w Kiekrzu. Był czwartek 22 lipca 1948 roku -- w tamtych czasach jedno z ważniejszych świąt państwowych w Polsce. -- Dzień był przepiękny, słoneczny, upalny, bez jednej chmurki na niebie i zupełnie bez wiatru -- Taplaliśmy się w wodzie od rana (wtedy w naprawdę czystej wodzie, którą można było pić prosto z jeziora). Po obiedzie miała odbyć się defilada jachtów -- Rozpoczął ją nasz klub, wypływając cała naszą flotyllą -- mieliśmy opłynąć wszystkie kluby, które miały się do nas przyłączać. --- Ponieważ był słaby wiatr na defilujące jachty zabrało się mnóstwo gości. -- Ja płynęłam na naszym „Błysku” na czwartym miejscu, przede mną były trzy „elki” z naszego klubu (pierwsza to „elka” komandora), a za mną pozostałe jachty klubowe, -- mieliśmy płynąć szykiem torowym, uważać na równe między nami odstępy, nie wysuwać się ani do przodu, ani do tyłu, tak, aby nikt nie mógł nam zarzucić nieumiejętności pływania. -- Gdy już wszyscy byli na wodzie zrobiła się z tego naprawdę wspaniała impreza. -- Po za mną na „Błysku” było jeszcze sześć osób, trochę dużo, ale przecież była flauta, piękna pogoda i ciepło zarówno na powietrzu jak i we wodzie. -- Moi goście dokazywali, pokrzykiwali do innych jachtów, głośno śpiewali, po prostu bawili się doskonale, -- ja natomiast zajęta byłam prowadzeniem jachtu i utrzymywaniem stałej odległości do płynącej przede mną „L-6”, bo mój jacht zaczął wyrywać się do przodu. -- Gdy w pewnej chwili. rozejrzałam się dokoła siebie - przeraziłam się -- Nagle zaczynało się gwałtownie ściemniać -- na niebie kłębiły się czarne chmury, przez które przeświecało, jakoś dziwnie zadymione słońce, -- jezioro zrobiło się granatowe -- jeszcze gładkie -- tylko tu i ówdzie przechodziły już niewielkie szkwały. -- Mój jacht minął już ośrodek ZWM (dzisiejsza przystań ŻMKS) -- do naszej przystani było tuż, tuż -- pomyślałam, że my jeszcze dopłyniemy, ale jachty znajdujące się po drugiej stronie wyspy mogą mieć kłopoty. -- Chyba nie zdążyłam tej myśli dociągnąć do końca kiedy nastąpiło huraganowe uderzenie wiatru -- pamiętam tylko, że wiatr przerzucił mi dwa razy żagiel przez rufę, a potem wepchnął jacht dziobem pod wodę. --- Gdy wyjrzałam z wody -- nałożyło się na mnie kilka obrazów -- do pomostu klubu wystarczyło wyciągnąć rękę aby go dotknąć -- głowy całej mojej załogi znajdowały się nad wodą -- krzyknęłam wychodzimy -- ręką trzymałam się już drabinki przy zachodnim pomoście -- a na jeziorze nie było ani jednego jachtu -- nie było w ogóle jeziora /?/ --- Gdy wyszłam na pomost, widok był straszliwy -- naprawdę nie było jeziora -- była jakaś dziwna mgielna kipiel unosząca się nad dawnym jeziorem, która pochłonęła wszystko. ----- Na pomoście stała przerażona moja Mama, nasi goście i inne krzyczące ze strachu, osoby.. --- Na szczęście nie trwało to długo --- może kilkanaście minut ---- potem powoli zaczęła pokazywać się powierzchnia jeziora z wszystkimi wywróconymi jachtami i przyczepionymi do nich głowami żeglarzy --- niebo było nadal granatowe, prawie granatowe było też jezioro, poprzecinane białymi grzywami -- huragan trwał nadal a wywrócone jachty dryfowały dosyć szybko. --- Rozpoczęła się akcja ratunkowa, która trwała do późnych godzin nocnych, a była to akcja zupełnie nie typowa.. -- Ponieważ nie było wtedy motorówek, a prawie wszystkie jachty były wywrócone sytuacja wydawała się dramatyczna, bez wyjścia. --- Najpierw wypłynął Białecki, który jako jedyny zdążył przed szkwałem dojść do pomostu -- na swojej zarefowanej „elce” z szybkością ślizgacza opływał dryfujące jachty, sprawdzając czy nikt nie potrzebuje pomocy -- i dodając rozbitkom otuchy. Po dłuższej chwili wypłynęli szalupami na wiosła żeglarze z ZWM i Pocztowca, którzy zaczęły powoli ściągać z wody najpierw dzieci i osoby nie umiejące pływać -- Na początku wyglądało to bardzo groźnie i niebezpiecznie. -- Mniej więcej po dwóch godzinach wiatr nieco osłabł i wypłynęły też inne jachty, tak, że wydawało się, że wszyscy znajdujący się przy wywróconych jachtach zostali wyłowieni. -- Potem wydelegowano samochody do objechania brzegu a zwłaszcza część wschodnią jeziora, i rozwiozły znajdujących się tam rozbitków po przystaniach.. -- Gdy już wyciągnięto z wody i dowieziono do przystani wszystkich, którzy znajdowali się przy wywróconych łódkach i wszystkich, którzy dopłynęli lub zdryfowali do brzegu, okazało się, że brakuje dwóch osób -- znaleziono ich potem w wodzie już nieżywych niedaleko naszej przystani od strony zachodniej, byli to żeglarzy z naszego klubu. -- Potem jeszcze bardzo długo trwało ściąganie jachtów, oczywiście na wiosłach, bo nocą nie było zupełnie wiatru. -- Ja mój jacht znalazłam w zatoczce koło Maseji (do niedawna kolejarzy), gdy dopłynęliśmy nim do klubu było około północy. -- Nie wróciłam tego dnia do Poznania, a ze mną również pozostała moja mama, która bała się zostawić mnie samą po tych przeżyciach. Wiele osób nocowało tego dnia na przystani, -- chociaż dużo tego spania nie było, snuliśmy się po klubie, długo dyskutując, o tym co się stało i czy można było tego wypadku uniknąć?. -- A następnego dnia rano jezioro było ciche, spokojne, niewinne -- obłudnie łagodne -- na świecie było wprost cudownie, ciepły letni dzień budził się ze snu -- śpiewały ptaki, pluskały się ryby, trawa była nasycona rosą, wszystko dookoła było jasne i radosne -- ale wczorajszy dzień -- może to był koszmarny sen -- może go nie było? --- był -- niestety był na pewno. --------- --- Nauczyłam się tego dnia bardzo dużo -- chyba więcej niż na całym kursie żeglarskim --- a najbardziej to tego, że nie można nigdy za bardzo ufać, ani żaglom, ani wiatrom, ani ładnej bezchmurnej pogodzie, ani błękitnemu niebu, ani swoim umiejętnościom, --- ------- oraz nauczyłam się pokory wobec niezbadanych sił przyrody ---------- a najgorzej, że zaczynałam bać się żeglowania.
Na kolejnym walnym zabraniu klubu w dniu 15 grudnia 1948 roku -- wybrano mnie do Zarządu klubu, na stanowisko sekretarza. -- Nie byłam na to przygotowana, ani nie miałam ochoty na takie stanowisko. Byłam wtedy bardzo nieśmiała, nie lubiłam publicznie zabierać głosu (co mi właściwie pozostało do dziś), każdy z członków Zarządu był prawie dwa razy starszy ode mnie, więc raczej nudy towarzyskie --- Lecz siła argumentacji moich kolegów była tak duża, że nie umiałam odmówić, zwłaszcza, że ta propozycja i akceptacja jej przez mojego męża, zadziałały przez zaskoczenie. --- Za to zostałam wysłana przez Klub na Sejmik PZŻ (wtedy PZŻ zrzeszał tylko 45 klubów i kluby same wysyłały swoich delegatów) -- - Był to XIX Sejmik i odbył się w dniu 7 marca 1949 roku w Warszawie. -- Tematem głównym, poza wyborami do władz Związku, był nowy regulamin stopni żeglarskich oraz reorganizacja sportu -- co wiązało się z powoływaniem wyłącznie klubów związkowych. --- W wyniku tych ustaleń nasz klub też się przeorganizował i na walnym zebraniu w dniu 13 kwietnia 1949 roku zostałam również sekretarzem, ale już Oddziału Poznańskiego Yacht Klubu Polski.
W 1949 roku zafundowano mi jeszcze jedną przygodę, a mianowicie wydelegowano nas na cały miesiąc (lipiec) na kurs instruktorski do Giżycka. -- Ja i Zygmunt byliśmy kandydatami na instruktorów a ponadto z naszego klubu instruktorami na kursie byli Czesław Bialecki i Edmund Byliński (komandor i wice komandor naszego klubu). -- Rzeczywiście była to przygoda, zwłaszcza, że po raz pierwszy byłam na takim obozie --- zlokalizowany był w ośrodku GUKF nad jeziorem Kisajny. -- Obóz składał się z 10 instruktorów, 53 sterników – kandydatów na instruktora oraz 100 studentów AWF z Warszawy. --- Do dyspozycji mieliśmy 4 jachty balastowe i 4 jachty mieczowe. Poza naszym obozem nikt tam więcej nie pływał. Dzisiaj trudno sobie nawet taką pustkę na jeziorach mazurskich wyobrazić, ale wtedy się specjalnie nie dziwiłam. W Kiekrzu też właściwie za dużo, jeszcze w tych latach, jachtów nie pływało -- wydawało się to więc zupełnie normalne, -- nawet podobało mi się to, że jachtów jest mniej, bo miało się wrażenie, że cała woda należy do nas. -- Natomiast było wiele spraw zupełnie nieznanych; już choćby to, że wolno nam było chodzić tylko po wyznaczonych ścieżkach, bo teren nie był jeszcze rozminowany ---- Ja pływałam na „Rekinie” – największym naszym jachcie balastowym, tym, na którym potem Polański kręcił „ Nóż w wodzie”. -- Jacht nasz był naprawdę dużym jachtem, miał 45 metrów kwadratowych żagla, oraz kabinę, zupełnie wygodnie mieszczącą dziesięć osób. -- Na obozie doskonaliliśmy umiejętności manewrowania jachtem, pływając w różnych warunkach pogodowych i różnych jachtach, o różnych porach dnia i nocy, a umiejętności szkoleniowych uczyliśmy się prowadząc najróżniejsze zajęcia, teoretyczne i praktyczne ze studentami AWF. – ((muszę się tu przyznać przed sobą, że na obóz przyjechałam też trochę dlatego, aby się pozbyć lęku żeglowania przy silnych wiatrach (ten lęk mi pozostał po tym tragicznym czwartku, 22 lipca ubiegłego roku w Kiekrzu) wierząc, że na obozie to mi przejdzie, bo będę zmuszona do pływania)). ---- Uczestnicy obozu byli podzieleni na cztery grupy, tak więc cykl szkoleniowy powtarzał się co cztery dni. -- -- Mieliśmy dużo sympatycznych spotkań, wspaniałych zabaw, urokliwych i pełnych przygód pływań, oraz licznych dramatycznych manewrów. -- Jednak najbardziej utkwił mi w pamięci pierwszy dwudniowy rejs. -- Wypłynęliśmy w cztery jachty, -- ja naturalnie na Rekinie. Na pokładzie było 10 osób: instruktor, 3 sterników, 5 studentów AWF i lekarz. -- Płynęliśmy przez Kisajno, Dargin, Mamry aż na Swięcajty, gdzie zjedliśmy kolację a potem znowu wypłynęliśmy na nocne pływanie bez celu, aż do rana -- -- Jako ochotnik wzięłam nocną wachtę. -- Noc była piękna, świeciły gwiazdy -- W nocy jezioro stało się dla mnie morzem, -- dostałam pod swoją opiekę jacht i śpiącą załogę i jednego załoganta do pomocy -- Wiał świeży wiatr -- czułam w ręku ster i szoty, w sercu lęk a w duszy dumę -- było zimno, więc na rozgrzewkę piliśmy gorącą wzmocnioną herbatę i dla dodania sobie odwagi śpiewaliśmy piosenki -- było wspaniale, cieszyliśmy się życiem. -- Gdy moja wachta się skończyła, robiło się już jasno i wszyscy wstali a ja się położyłam, marząc o prawdziwych rejsach morskich -- Obudzili mnie dopiero wtedy gdy zbliżaliśmy się do przystani, ponieważ reszta obozu czekała na nasze przybycie na pomostach -- dojście musiało być bezbłędne i ja musiałam stać przy sterze. -- (Ta noc przypominała mi się jeszcze przez wiele lat. --- oraz tęsknota za rejsami morskimi) ---- Z tym moim genialnym dochodzeniem do pomostu, czy do boi, to też nie była końca prawda, -- po prostu byliśmy doskonale zgraną załogą. – Pamiętam też egzamin praktyczny – rzeczywiście wszystkie manewry zostały wykonane idealnie, ale czasem nie zdołałam jeszcze wydać komendy do końca, a manewr był już zakończony. ---- Jednakże na naszym obozie poza umiejętnością żeglowania i szkolenia, a może przede wszystkim, ważne było pochodzenie społeczne i uświadomienie polityczne. -- Na 53 kandydatów na instruktorów do egzaminu dopuszczono tylko 19 osób. -- Zygmunta nie dopuszczono, bo należał do inicjatywy prywatnej, ja naturalnie, jako jego żona, również nie miałam zostać dopuszczona, ale o mnie toczyła się walka pomiędzy instruktorami a tym przedstawicielem politycznym. Byłam najlepszym żeglarzem na kursie, więc nie chcieli się zgodzić z taką decyzją. -- W efekcie tej awantury zostałam dopuszczona do egzaminu. -- Egzamin na wodzie zdałam najlepiej i na przedmiotach teoretycznych też nie udało im się mnie oblać. -- Wróciłam więc do Poznania ze stopniem i dyplomem podinstruktora żeglarstwa śródlądowego. -- Ponieważ w tym okresie w Poznaniu kadra instruktorska była bardzo szczupła – zostałam automatycznie wciągnięta w kierat pracy szkoleniowej, zarówno w naszym klubie, jak i innych organizacjach żeglarskich. -- ( Prowadzenie przeze mnie zajęć, początkowo na kursach żeglarskich, potem również na kursach instruktorskich, sędziowskich i inspektorów technicznych oraz udział w komisjach egzaminacyjnych trwało z niewielkimi przerwami przez pięćdziesiąt lat).. Gdy powróciłam z obozu trafiłam akurat na nasilenie przygotowań organizacyjnych do drugich powojennych Żeglarskich Mistrzostw Polski w klasie O-36., które ponownie odbywały się w naszym Klubie. --- Po zakończenie regat, okazało się, że klub rozpoczyna kurs na stopnie żeglarza i sternika śródlądowego i ja jako świeżo upieczony instruktor muszę też wziąć w nim udział. -- W końcu września 1949 Zygmunt skończył budowę naszego domku w klubie, więc wreszcie pozbyłam się nocowania w namiocie, w szatni klubowej, czy innych mało wygodnych miejscach. Mogliśmy też gościć rodzinę i przyjaciół. --
Pod koniec sezonu utworzyliśmy w klubie „sekcję młodzieżową”, zwaną czasem „sekcją artystyczną” , która miała za zadanie organizację życia klubowego w okresie zimowym. -- Naszym opiekunem z ramienia Zarządu, był Zbyszek Czarnecki. -- Należeli do sekcji, między innymi: Marysia Czapska, Mirka Braun, Czesia K., Jurek Szmeja, Grzegorz Galusik, Benon Kwaśniewski, Paweł Pajzderski, Zdzich X. no i ja. ---- W listopadzie zorganizowaliśmy wycieczkę na Ławicę i do obserwatorium meteorologicznego oraz zabawę klubową na „Andrzejki” , a potem wspaniały „Bal sylwestrowy” z występami artystycznymi (obie imprezy odbyły się w piwnicach naszej fabryki na ul. Śniadeckich). O ilości prawie cotygodniowych potańcówkach nie wspominam. ---- Natomiast na kolejnym Walnym Zebraniu w dniu 13 kwietnia 1950 roku zrezygnowałam z funkcji Sekretarza klubu. ---- W tym roku także klub był, po raz trzeci organizatorem Mistrzostw Polski w klasie Finn. Pomagałam więc nadal w pracach organizacyjnych przed imprezą, brałam udział w obstawie trasy (na jachcie) i pełniłam funkcje pomocnicze przy komisji regatowej.

 

 

Wstęp

Regaty

Sędziowanie regat

Trochę o rejsach morskich

Działalność organizacyjna

Galeria zdjęć

strona główna

Księga gości